poniedziałek, 15 lutego 2016

XXXVII cz.II

Hej !
Na pewno chcecie mnie udusić ? Nie dziwię się. :D Pewnie bardzo trudno w to uwierzyć,  ale ciąży nad tą częścią prawdziwe fatum, dodaje ją dobre pół roku. Mój przedpotopowy laptop niestety odmawia powoli posłuszeństwa, tak też stało się wczoraj, ale udało mi się jakoś odzyskać dane, pomimo braku talentów informatycznych.

Mam kilka informacji co do tej pechowej części. Przy modyfikacjach trochę mnie poniosło, przyznaję i w efekcie powstało ponad 40 world'owskich stron. To trochę za dużo na jedną część, więc koncepcja uległa zmianie. Podzieliłam wszystko na trzy różne części, które pewnie też poddam liftingowi ( i dodam jakoś w tym tygodniu). Z powodu rozszerzenia postaci Adama (wprowadzam Romę), w tym opublikowanym fragmencie pojawi się w dużej mierze Krajewski. Wiem, miały pojawić się sceny Falko- Alex, tak owszem, pojawią się, ale w rozdziale XXXIX. Tutaj przedstawiony jest bardziej kontekst psychologiczny Andrzeja itd. i z tego też nie będziecie pewnie zadowoleni, ale lepszym  dla dalszych części  było wprowadzenie tego właśnie teraz i uniknięcie niepotrzebnych opisów później. Wbrew pozorom ten rozdział dużo wnosi i ułatwia mi prowadzenie dalszej akcji.

Na poprawę Waszych nadszarpniętych humorów napomknę, że mam dwa tygodnie wolnego przed sobą i NA PEWNO dodam to, co dodać obiecałam, a wena mnie nie opuszcza, więc raczej nie powinniście żałować... Choć nie ukrywam , że ta część rzeczywiście jako swoiste wprowadzenie może was trochę zawieść, ale i takie słabsze momenty są potrzebne.

Kończę, pozdrawiam i zachęcam do komentowania! :D (spodziewam się za ten rozdział porządnej fali krytyki)

P.S. Ktoś kiedyś napomknął o muzyce przy której piszę, więc również prezentuję linka, choć pewnie i ten wybór Wam nie podpasuje. Prośbę o większą ilość dialogów również wzięłam pod uwagę, czy wyszło na dobre, cóż nie wiem ?

Chopin - Nocturne Op. 27 No. 2 (Rubinstein)

 https://www.youtube.com/watch?v=WJ8RVjm49hE

Tegoroczna malownicza wiosna, która w mgnieniu oka zastąpiła wyjątkowo długą i srogą zimę, nie uznawała żadnych kompromisów. Nic nie mogło jej powstrzymać przed tchnieniem w tą przeszarzałą  i pozbawioną życia  warszawską ziemię odrobiny radości i optymizmu. Wydawać by się mogło, że za punkt honoru przyjęła sobie owładnięcie całej Warszawy swoim różnobarwnym, jaskrawym płaszczem. Opuszczone, nagie i wynędzniałe drzewa przybrała seledynowym puchem, przygarnęła matczynym gestem wracające z zimowego wygnania ptaki, niedbałym skinieniem wietrznej głowy pobudziła do życia pobrzękujące z wdzięcznością owady, każde, nawet najmniejsze źdźbło trawy unosiło się, słysząc jej wezwanie… A jednak, mimo usilnych prób nie udało jej się zarazić tą entuzjastyczną atmosferą wszystkich mieszkańców stolicy. Mimo wielu starań wywabienia tych maruderów z domowego zacisza, jej wysiłki w większości przypadków zdawały się być bezowocne. Zacięta i wyrachowana z premedytacją wysyłała w kierunku ogromnych, przeszklonych drzwi salonu, jednej z bardziej okazałych willi ,usytuowanej w peryferyjnej dzielnicy miasta, swoje najdrażliwsze i najbardziej oślepiające promienie słoneczne. Kolejny raz jej wysiłki spełzły na niczym. Siedzący w najciemniejszym rogu tego obszernego pomieszczenia mężczyzna nawet nie był w stanie ich dostrzec. Warunki pogodowe były chyba ostatnią rzeczą, którą w tym momencie mógłby zaprzątać swój umysł. Jego myślami już kilka tygodni temu zawładnął ktoś inny. Ktoś kto ,jak zdawał się domyślać, już zawsze będzie niepodzielnie w nich królował. Położył na czarnym, pobłyskującym w majowym świetle fortepianie trzymaną przez siebie szklankę, wypełnioną po brzegi rudawym płynem, po czym sięgnął po jedną z leżących obok whisky pożółkłych kart. Zamaszystymi pociągnięciami srebrnego pióra nakreślił na niej pospiesznie kilka nut, po czym spoczął na stojącej nieopodal instrumentu, wyłożonej skórą ławie. Pozbawionym wyrazu wzrokiem przemknął  po śnieżnobiałej klawiaturze. Przez kilka minut wpatrywał się w nią intensywnienie, jakby oczekując na jakiś znak ze strony nieświadomego swojej roli instrumentu, po czym gwałtownie poderwał się z siedziska, marszcząc nieprzyjemnie brwi. Nerwowo przechadzał się po pomieszczeniu, zerkając ukradkiem na zakurzone meble, kartony, rozłożone folie malarskie i wiadra z farbą, którymi zastawiony był jego sporych rozmiarów salon. Każdego, kto chociaż w najmniejszym stopniu znał Profesora, zapewne zdziwiłby ten widok. Wszędobylski rozgardiasz, kurz, pył i zapach farby ,panujący w najbardziej reprezentatywnym pomieszczeniu domu tego perfekcjonisty to było coś niewyobrażalnego. Tym bardziej zastanawiający był fakt, że samego pedantycznego gospodarza ten widok nie wzruszał nawet w najmniejszym stopniu. Falkowicz zgrabnie przemknął pomiędzy pudłami, po czym wyciągnął z jednego z kartonów, stojących pod biblioteczką,  błękitną kopertę. Wciąż ściągając brwi uważnie przyglądał się znajdujących się w papierowym zwitku fotografiom, które podarował mu niedawno brat. Chwycił jedną z nich i ruszył w stronę swojego fortepianu. Z zagadkowym spojrzeniem wpatrywał się w zdjęcie , po czym zaciskając pięści ponownie spoczął na ławie. Z zadziwiającą sprawnością i zdecydowaniem delikatnie sunął swoimi długimi palcami  po zimnej klawiaturze instrumentu. Każdy doskonały dźwięk, wydostający się spod czarnego laminatu zdawał się przynosić mu ukojenie. Muzyka, jego druga w kolejności po medycynie, największa pasja od zawsze stanowiła jego ucieczkę od codzienności, bólu i niepokojących rozmyślań. Już w dzieciństwie odkrył, że jedynie gra przynosi mu nie tylko radość i satysfakcję, ale także tak potrzebny mu w  tej chwili spokój. To dzięki niej potrafił zresetować swój umysł i bez zbędnych problemów i nerwów przeanalizować zawiłą dla siebie kwestię. Tym razem nie było inaczej, lecz muzyka po raz pierwszy w życiu zawiodła go na całej linii, co jeszcze bardziej potęgowało jego niepokój. Od zawsze miał problemy z wyrażaniem swoich  uczuć i myśli, przedwczesna strata rodziców jeszcze bardziej spotęgowała jego słabość. Przez większą część swojego życia ukrywał prawdziwego siebie przed otoczeniem, dzięki temu czuł się bezpieczniej. To był jego rodzaj swoistej ochrony przed światem. Stwarzanie pozorów i zakładanie kolejnych masek przychodziło mu z łatwością, dodatkowo przysparzało mu to również wiele korzyści, przyjemności i przydatnych znajomości. Jasne wydawało mu się, że udawanie kogoś innego jest dużo prostsze  i obciążone mniejszym ryzykiem, niż wyjawianie innym swojego prawdziwego oblicza. Kłamstwa, intrygi, ciągła gra, jak słusznie zauważył, bardziej wpasowywały się rytm tego zepsutego świata. On po prostu dopasował się do środowiska, pojął panujące zasady i perfekcyjnie nauczył się wykorzystywać ich znajomość. Każdy dzień, ruch, decyzja, wszystko wydawało mu się łatwe do przewidzenia. To na ciągłej, chłodnej analizie oparł fundamenty swojego życia. Jego plany, posunięcia kończyły się sukcesami. Nie dopuszczał do siebie możliwości porażki. Wszystko zdawało się  działać ze szwajcarską precyzją, oczywiście do czasu… W swojej kalkulacji nigdy wcześnie nie wziął po uwagę tego, że życie to nie gra, nie ma w niej przegranych i zwycięzców. Zbyt późno do tego doszedł. Przyjaźń, przywiązanie, zazdrość, zauroczenie  czy nawet zwykła ludzka przyzwoitość łamały wiele schematów, na których opierał swoją  codzienną analizę. Analiza? – nieodłączna część jego życia, była bezsensowna w tym przypadku. W starciu z dziecięcą szczerością, utarte schematy obłudnego świata zdawały się upadać. W czasach zakłamania  słowa prawdy, prawdziwy, szczery uśmiech  i nieudawane zainteresowanie, te z pozoru naturalne odruchy były czymś wyjątkowym, czymś łamiącym wszelkie zasady. Trudno było mu to pojąć, a co dopiero nauczyć się żyć w świecie, zupełnie innym od tego, do którego przywykł. Czuł się jak ślepiec poruszający się po omacku. Wszystko wydawało mu się nowe, niezwykłe i nieznane… Kilka lat temu miał wrażenie, że znów potrafi dostrzec prawdziwe uroki życia, czuł….właśnie czuł ? Wtedy pierwszy raz od dawna dopuścił do siebie tłumione uczucia, lecz uczucia wówczas w jego wspomnieniach równoznaczne były porażce, a on nie potrafi dopuścić do siebie takiej możliwości. On ,Andrzej Falkowicz, był synonimem sukcesu. Popełnił wówczas największy błąd swojego życia. Owszem, zaufał zdrowemu rozsądkowi, swojej zimnej analizie wybrał upragniony sukces, ale kosztował go on zbyt wiele. Być może Falkowicz nie był wtedy jeszcze gotowy zaakceptować faktu, że on również potrafi kochać i może być kochany. Wówczas miłość była dla niego jedynie górnolotnym słowem, nie potrafił dostrzec tego, że jak cień towarzyszy mu ona każdego dnia. Nie był w stanie zaakceptować jej obecności, nie potrafił dopuścić do siebie tego, że ona istnieje i to właśnie ona sprawia, że czuje ból, ma wyrzuty sumienia. Skoro szczerość łamała znane mu zasady, to cóż dopiero miłość? Całkiem niedawno odkrył, jak bardzo mylił się względem tego uczucia. Z perspektywy czasu jego ówczesny system wartości zdawał się być tak prymitywny …taki płytki, wręcz śmieszny. Kiedy poznał jej siłę, cały jego świat przewrócił się do góry nogami. Teraz wszystko poza wypełniającym jego sercem uczuciem wydawało się być jedynie błahostką. Paradoksalnie dopiero jego syn uświadomił mu, czym właściwie jest miłość. To właśnie od tego  kilkuletniego chłopca w ciągu zaledwie kilu wspólnie spędzonych chwil nauczył się więcej o miłości, niż przez całe dotychczasowe życie. Przerażała go ta świadomość, prawda o tym, jak mało jeszcze wie… jak wielkim ignorantem był przez ostatnie lata. To najsilniejsze z uczuć, które wciąż było dla niego nieodgadnione nie było jedynie przyjemnością, czystym szczęściem, ale także odpowiedzialnością, największym wyzwaniem jakiemu przyszło mu stawić czoła. To właśnie to wyzwanie napawało go strachem, pierwszy raz w życiu czegoś tak się obawiał. Bał się zawieść Alex’a, a także Wiktorię. Z ogromnym wysiłkiem udało mu się wreszcie zdobyć ich zaufanie, nie mógł ponownie go stracić… nie mógł stracić ich. Nie  dopuszczał możliwości porażki w tak kluczowej dla całego swojego życia kwestii, dlatego tak usilnie próbował jej uniknąć. Jednak nie miał pojęcia jak ma tego dokonać ? Jego analizy, plany na nic się zdawały w kontaktach z synem. Miał świadomość jak ważne w ich relacji jest jutrzejsze spotkanie. Czuł się bezradny. Chciał sprostać roli, jaką postawił przed nim los. Niczego bardziej nie pragnął jak sprawdzić się jako ojciec. Dobrze pamiętał jak bardzo tata był dla niego ważny kiedy był w wieku Alex’a ,był jego największym autorytetem, niemal wyrocznią w wielu ważnych kwestiach. Dopiero teraz sam  zrozumiał jak wiele zawdzięcza swojemu ojcu, nigdy wcześniej nie myślał o tym w taki sposób. Bardzo przeżył jego stratę i doskonale zdawał sobie sprawę jak bardzo potrzebował go w późniejszym życiu, jaką samotność odczuwał. Nie chciał by jego syna spotkał taki sam los. Pragnął zapewnić małemu wszystko co najlepsze. Właśnie, najlepsze ? A czy on będzie potrafił być dobrym tatą dla Alex’a ? To pytanie wciąż na nowo pojawiało się na tablicy jego myśli. Wydawało mu się, że od początku  jest na spalonej pozycji, zawiódł go jeszcze za nim mały pojawił się na świecie, stracił tyle lat z życia chłopca. Czy można nadrobić takie straty ? Fala wątpliwości po raz kolejny w tym tygodniu napłynęła do jego umysłu. Bolało, go jak mało znaczy dla własnego syna. Od zawsze był perfekcjonistą, wiódł prym, we wszystkim, co uważał za warte swojego zainteresowania, zawsze pierwszy ….a w tym przypadku ? No cóż, był świadomy tego, że w kwestii rodzicielstwa jest kompletnym żółtodziobem, który co gorsza nie ma zbyt wiele czasu na pogodzenie się ze swoją nową rolą. Profesor nie byłby sobą, gdyby nie przygotował się na pobyt synka w swoim domu. Choć trudno uznać  w tym przypadku słowo „przygotować” za trafne.  Bo czy można przygotować się do roli rodzica ? Szczerze w to wątpił, lecz nie potrafił czekać bezczynnie na to co nieuniknione. W ciągu kilku dni z nieukrywaną niechęcią przebrnął przez kilka opasłych tomów poradnika dla rodzica, które następnie z satysfakcją wyrzucił do śmietnika. Chyba nigdy w swoim życiu nie przeczytała takiego steku bzdur, które ,jak słusznie uznał, ni jak miały się do rzeczywistości, a już w szczególności do nietypowego zachowania  jego syna.  Mały był naprawdę niezwykły. Nigdy nie spotkał na swojej drodze kogoś tak szczerego, bezpośredniego, otwartego na otaczający go świat.  W oczach Alex’a wszystko był piękne, dobre, interesujące. Dla małego świat był wielką tajemnicą, czekającą na odkrycie. Każdego, kto tylko zechciał się do niego zbliżyć potrafił obdarzyć zaufaniem, wręcz zarażał wszystkich optymizmem i radością. Tak bardzo chciałby tak jak jego synek choć przez kilka minut spojrzeć na świat tymi dziecięcymi oczami. To właśnie bezpośredniość w zachowaniu małego napawała Andrzeja  największym niepokojem. Nie potrafił go rozgryźć? Takie zachowanie było dla niego zupełną nowością . Właściwie wciąż nie wiedział jak ma zachowywać się w towarzystwie Alex’a. Synek wciąż pozostawał dla niego jedną  wielką zagadką.

Adam niezauważony stanął za jednym z dwóch betonowych filarów odgradzających salon jego brata od otwartej na niego jadalni. Andrzej nie odrywając wzroku od klawiszy, grał nieprzerwanie, nie zauważając obecności przybysza .Krajewski przez kilka minut z zadumą przysłuchiwał się temu prywatnemu koncertowi .  Dość dobrze poznał już Profesora, wiedział ,że fortepian nie wróży niczego dobrego,  stanowił on dla Andrzeja prawdziwą ostateczność.
- Komponujesz ? –  zaskoczony  Adam uniósł ciemne brwi ku górze, zdezorientowany rozejrzał się po zastawionym przyborami malarskimi pomieszczeniu.
- Ach to ty – westchnął zrezygnowany Falkowicz ,momentalnie przerywając grę. Nawet nie obrócił się w stronę brata, ponownie wygrywając melodię.
- Miłe powitanie, nawet jak na ciebie - odpowiedział  ironicznie Krajewski, niezrażony zachowaniem Andrzeja.  Uważnie przyglądał się stojącym w pokoju meblom i kartonom.
- Co cię do mnie sprowadza ?- tym razem Profesor przerwał grę na dobre , zagarniając leżące na fortepianie karty do beżowej teczki.
- A cóż może  sprowadzać  mnie do starszego brata ? – zapytał retorycznie brunet, wpatrując się w dziwnie nieobecne, szare oczy Falkowicza.
- Cóż – Profesor uniósł lewy kącik ust do góry – Jest wiele możliwości – stwierdził pewnie, nalewając whisky  do dwóch szklaneczek.  Chwycił jedną z nich, pozostawiając drugą Adamowi. Krajewski od razu zrozumiał jego gest, w języku Andrzeja było to zaproszenie do rozmowy. – Na przykład pożyczka? – uniósł znacząco brwi ku górze.
- Jak zwykle, do bólu przyziemny – prychnął rozbawiony Krajewski. Dopiero teraz dostrzegł, że jego brat ma na sobie  pobrudzoną farbą, zwykłą,  białą koszulkę oraz znoszone jeansy. To był dla niego naprawdę niezwykły widok.- A propos pieniędzy – zaintrygowany zlustrował go wzrokiem  - Czy ja o czymś nie wiem ? – rozłożył bezradnie ręce intensywnie wpatrując się w widoczne, z jego perspektywy znaki przeprowadzki.
- Jak chyba dobrze wiesz, wszystkie moje kliniki funkcjonują wzorowo – Falkowicz uśmiechnął się bezczelnie, kompletnie niezrażony sugestywnymi spojrzeniami bruneta – Akurat pieniędzy to mi naprawdę nie brakuje – dodał cierpko, w jego szarych oczach pojawił się nienaturalny błysk.
- Czyli rozumiem ,że tak po porostu okroiłeś swoją garderobę – insynuował rozbawionym głosem, dobrze zdając sobie sprawę z przywiązania brata do swojej pokaźnej kolekcji markowych garniturów  – Chyba ,że nagle postanowiłeś zmienić swój image –  posłał mu kpiące spojrzenie.
- No niestety, nie trafiłeś –westchnął teatralnie, mimowolnie szukając dłonią guzika marynarki. Miał szczerą nadzieję, że Adam nie zauważył tego gestu. – Jak wiesz w naszej branży obowiązuje określony dress code –stwierdził ze zwykłą sobie pewnością, po czym postawił pustą już szklankę po whisky na jednym z zamkniętych kartonów.
- Tak ? – udał zdziwienie – Jakoś nie zauważyłem – brunet wzruszył ramionami.
- To nie umknęło mojej uwadze- Profesor poklepał go po ramieniu, wciąż uśmiechając się w ten charakterystyczny dla siebie, ironiczny  sposób. Krajewski westchnął ciężko, puszczając mimo uszu słowa brata, po czym podszedł do fortepianu. Zaintrygowany przejrzał plik zapisanych nutami kartek.
- Nie komponowałeś od sześciu lat - stwierdził pewnie, przenosząc pytające spojrzenie na starszego brata. Falkowicz nie odpowiedział, po czym unikając jego wzroku  zagarnął  z czarnej, połyskującej powierzchni pozostałe karty.
- Tylko mi nie wpieraj, że znasz się na muzyce – stwierdził kpiąco, przeczesując ręką  przyprószone siwizną włosy – Nie odróżniasz ósemki od szesnastki – mruknął do siebie, szukając czegoś w jednym z podpisanych kartonów.
- W przeciwieństwie do ciebie, braciszku – zaczął pewnie – nie ukrywam, że mam luki w edukacji – przyznał szczerze.
- Chyba raczej  rażące braki – westchnął obojętnie Falkowicz, przenosząc na brata swoje krytyczne spojrzenie, następnie sięgnął po kolejne, opatrzone podpisem pudło.  Krajewski otwierał już usta by odpowiedzieć na słowną zaczepkę Andrzeja, jednak opanował się w ostatniej chwili.
- A właściwie, to co to jest ?! – podniósł głos, wskazując na zagracony pokój.
- Ach – westchnął znudzony Falkowicz – Myślałem, że nigdy nie zapytasz – wyraźnie rozbawiony uniósł lewą brew do góry .
- Przeprowadzasz się ? ! – Krajewski spojrzał na niego szczerze zdumiony. Andrzej nigdy wcześniej nie wspominał mu o sprzedaży domu, choć miał już wiele okazji by to zrobić.
- Po raz kolejny wyciągasz błędne wnioski Adamie – stwierdził pewnie, przechodząc z trzymanym przez siebie kartonowym pudłem w kierunku szklanych schodów. – Skoro już tu jesteś – uniósł brwi ku górze – To może łaskawie mi pomożesz – uniósł głos, wskazując wzrokiem na drugi, stojący tuż obok schodów karton. Krajewski z wysiłkiem uniósł ciężki pakunek, po czym podążył za bratem.
-Czekaj….czekaj – powiedział bardziej do siebie, niż do Andrzeja – Skoro JUŻ jestem  - powtórzył jego słowa ostrzejszym głosem.
- Prawdę mówiąc spodziewałem się ciebie jakąś godzinę temu – Profesor przyznał pewnie nawet bez cienia skrępowania. – Zaczynam się o ciebie niepokoić  bracie – zaśmiał się ironicznie.- Godzina spóźnienia, naprawdę to dla ciebie nietypowe – dodał szyderczo.
- Skąd wiedziałeś, że przyjadę ? – zapytał zbity z tropu Krajewski, który ze zdziwieniem przyglądał się dobrze, jak mu się zdawało, sobie znanym korytarzom. – Wiele się tu zmieniło – przyznał, rozglądając się po  piętrze.
- Adam, to naprawdę nie jest takie trudne – westchnął coraz bardziej rozbawiony niepewnością brata. Otworzył zamaszyście drzwi do pokoju gościnnego, który znajdował się na samym końcu korytarza. – Dzwoniłeś do mnie chyba z dziesięć razy – podkreślił, jakby zdawało mu się, że to zdanie będzie kompletnym  wyjaśnieniem całej tej sytuacji.
- A ty oczywiście nie raczyłeś odebrać – dodał rozgoryczony, z trudem niosąc ciężkie pudło. Zatrzymał się przed otwartymi na oścież drzwiami.
-Nie ukrywam, że trochę się przeliczyłem – przyznał niechętnie Andrzej – Potrzebowałem pomocy przy sprzątaniu – dodał, wciąż lustrując brata ironicznym spojrzeniem.
- Acha – westchnął zdezorientowany Krajewski – Potrzebowałeś pomocy, dlatego postanowiłeś nie odbierać komórki – Adam spojrzał na niego zdziwiony, nigdy nie potrafił zrozumieć logiki Falkowicza.
-Otóż to – stwierdził pewnie Profesor, kładąc z głośnym brzękiem pudło na podłodze.
-A czy nie łatwiej byłoby….hmm- westchnął ciężko Krajewski, próbując bezskutecznie zrozumieć tok rozumowania Andrzeja – po prosu odebrać telefon albo no nie wiem, zadzwonić i poprosić o pomoc –dodał odkrywczo, po raz kolejny wzdychając bezradnie.
- Dzwonić ..hm….prosić…hm- rozbawiony Falkowicz zmarszczył czoło , po czym roześmiał się szczerze, ukazując rząd śnieżnobiałych zębów. – Myślałem, że znasz mnie trochę lepiej braciszku – prychnął wciąż rozbawiony. Jak nic innego w świecie lubił drażnić Adama. Mimo upływu lat, wciąż widział w nim swojego młodszego braciszka i nadal nie mógł oprzeć się pokusie utarcia mu nosa.
- No tak, to w twoim stylu – stwierdził kpiąco zdenerwowany Adam, który całe popołudnie roztrząsał wczorajsze zachowanie brata. Na jego policzki wystąpił niezdrowo wyglądający, czerwony rumieniec. Pokręcił głową z niedowierzaniem, zachowanie Falkowicza czasem doprowadzało go do skraju wytrzymałości. On naprawdę się o niego martwił. W ciągu kilku dobrych lat ich znajomości w pewnym stopniu przyzwyczaił się do jego uszczypliwości, które szczególnie wzmagały się  na sile, kiedy  Andrzeja dręczyły poważniejsze problemy, tym razem nie było inaczej. Krajewski wiedział, co tak naprawdę kryje się pod tą maską.- A jednak skąd miałeś tą pewność, że przyjadę do ciebie od razu po dyżurze ?- dalej drążył temat.
- Nigdy nie można mieć pewności –  odpowiedział swoim niskim głosem – Ale znam się na tyle dobrze, by wiedzieć ,że twoja ciekawość  i iście „braterska troska” wygra z wątpliwościami- dodał pewnie, wchodząc do pokoju – Poza tym, jak widzisz – po raz kolejny szyderczo spojrzał na bruneta, walczącego z ciężkim kartonowym pudłem  - osiągnąłem zamierzony efekt -  uśmiechnął się dumnie.
- Boże ! Andrzej, jak ty mnie czasem denerwujesz !– syknął rozdrażniony Krajewski, dając upust swoim emocjom poprzez głośne trzaśnięcie drzwiami. Nie był o tyle zły na Andrzeja, co na samego siebie. –Naprawdę jestem aż tak przewidywalny ? - westchnął w myślach zrezygnowany.
- Z wzajemnością bracie, z wzajemnością – bezczelny uśmiech nie spływał z twarzy Profesora, który uważnie przyglądał się rezultatom swojej pracy.

Mimo, że Adam dobrze znał pokój, do którego właśnie weszli ,na pierwszy rzut oka nie byłby w stanie go rozpoznać. Niegdyś liliowe ściany były teraz jasnoszare. Duże, dwuosobowe łóżko , stojące w centralnej części pokoju oraz dębowa komoda sporych rozmiarów, stojąca na przeciwległej do łóżka ścianie zostały zastąpione przez zastaw niezwykle pomysłowych, designerskich mebli w kolorze ciemnego kakao. Ten niewielki pokój został wyraźnie podzielony na strefy. Funkcjonalne biurko, z wydłużanym blatem ,czerwony fotel obrotowy  o fikuśnym kształcie oraz konstrukcja różnokolorowych płyt, wiszących na ścianie, tworząc małą biblioteczkę o geometrycznej formie stanowiły wyraźnie strefę pracy. Natomiast niewielkie łóżko, pełne poduch w odcieniach szarości i czerwieni oraz biała, kontrastująca z innymi meblami ,stojąca  tuż pod oknem komoda, która w każdej chwili mogła stać się wygodnym siedziskiem tworzyły strefę snu. Strefę wypoczynku utożsamiał przymocowany solidnie to sufitu fotel wiszący w formie worka, wykonanego z tkaniny w czerwono-czarne słoniki. Całość, przygotowanego skrzętnie  projektu dopełniała znajdująca się nad biurkiem grafika, przedstawiająca jeden ze znanych, zabytkowych modeli mercedesa z lat trzydziestych. Krajewski oniemiały przyglądał się zmianom, które zaszły w tym pomieszczeniu.
- Remont – wydukał z trudem – nie wspominałeś – obdarzył brata zagadkowym spojrzeniem.
- Sam chciałem się z tym uporać – powiedział dobitnie Falkowicz, lecz jego słowa zdawały się nie dotyczyć tylko zmian w wystroju willi. Po  ostatnim powrocie z Londynu postanowił uporządkować kilka spraw w swoim życiu. Jedną z nich było raz na zawsze zamknięcie rozdziału pod tytułem „Kinga”. W tym domu na każdym kroku natrafiał na wiążące się z nią elementy. Chciał nareszcie kompletnie wymazać z pamięci wspomnienia koszmaru, który z nią przeszedł. Bezgustne zasłony, czy niepasujące zestawienia kolorów, które jego wzrok napotykał w większości pomieszczeń nie ułatwiały mu tego zadania. Profesor doszedł do wniosku, że jedynie gruntowne pozbycie się śladów jej obecności i nadanie domu nowego oblicza sprawią, że wreszcie poczuje się tu swobodnie. Wciąż nie potrafił polubić tego domu, miał wrażenie, że nadal jest tutaj intruzem, tak jakby w tym miejscu czas się zatrzymał, a on nadal pozostawał pod ciągłą kontrolą znienawidzonej małżonki.

- Sam to zrobiłeś ? –zapytał zaskoczony Adam, nie spuszczając wzroku z brata. Doskonale zdawał sobie sprawę z ogromu pracy włożonej w przygotowanie tego pokoju. Wszystko było wręcz perfekcyjne.
- Tak – mruknął niewyraźnie. Nie miał pojęcia  skąd , ale czuł ,że sam musi tego dokonać, jakby własnoręczne przygotowanie pokoju dla synka było jakimś ważnym, nieodłącznym  elementem  układanki. Nie zawiódł się, posiadanie jasno określonego celu przyniosło mu oczekiwaną ulgę. Dodatkowo praca fizyczna  i czuwanie nad remontem pozostałej części willi w dziwny sposób pozwoliły mu się choć odrobinę zrelaksować.- Łatwiej jest zaakceptować prawdziwe życiowe rewolucje, kiedy towarzyszą im inne, przyziemne zmiany – przemknęło mu przez myśl.
- Jest naprawdę świetny – przyznał z uznaniem Adam, wciąż uważnie przyglądając się nieodgadnionemu wyrazowi twarzy Falkowicza. Kiedy przekroczył próg tego pokoiku naszła go niespodziewana myśl. Wiedział, że Andrzejowi bardzo zależy na powodzeniu wizyty Alex’a w jego domu, ale nie przypuszczał, że aż w takim stopniu. Obserwując jego zaangażowanie i niespotykanie nieobecne spojrzenia nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego zwykle pewny siebie i arogancki brat boi się konfrontacji z kilkuletnim chłopcem.
- Wiesz – zaczął po chwili ciszy Krajewski – czy nie wydaje ci się ,że trochę przesadziłeś z tym pokojem- zagadnął spokojnie, natrafiając na roziskrzone, pociemniałe oczy Profesora.
- Przesadziłem – syknął trochę urażony – Po prostu chciałem by mały dobrze się tutaj czuł, wiedział, że ma tu swoje własne miejsce – przyznał szczerze, wkładając ręce do kieszeni jeansów. To wydawało mu się oczywiste.
- Rozumiem Cię – kontynuował wyważonym tonem Adam – Ale spójrz na to z jego perspektywy – zaznaczył – Czy to nie wydało by ci się dziwne ?Czy na jego miejscu nie czuł byś się trochę osaczony ? – ostrożnie dobierał słowa. Pulsująca na czole Andrzeja  żyłka bynajmniej nie była dla młodszego z mężczyzn zachęcającym znakiem do kontynuowania swoich spostrzeżeń, ten  jednak pozostawał niewzruszony.- Andrzej, ty wszystko planujesz ! Daj sobie i Alex’owi trochę swobody – dokończył z przekonaniem.
 Te słowa wywarły dziwny skutek w świadomości Profesora. – Czyżby Adam miał trochę racji ?– westchnął ciężko.
- Nie chcę Cię urazić, ale ja trochę dłużej znam Alex’a – powiedział ciepłym głosem, popychając do tyłu szybujący w powietrzu workowaty fotel.
- To bezsprzeczny fakt -  mruknął bez wyrazu. Wpatrywał się w radośnie świergoczącą za oknem sikorkę. Nie podzielał jej entuzjazmu. Cząstka jego osobowości wciąż chroniła się przed tym, co naprawdę czuł .

Młodszemu z mężczyzn wydawało się, że trafnie rozszyfrował zachowanie Profesora. Miał wrażenie, że Falkowicz poprzez wszystkie  przygotowania i plany chce odwrócić swoją uwagę od prawdziwego sensu wizyty chłopca. Sądził ,że nowoczesnymi meblami, wymyślnymi zabawkami Andrzej w pewien sposób chce odgrodzić się od Alex’a. Nie miał pojęcia jak bardzo się mylił.

- To jest naprawdę świetny dzieciak- uśmiechnął się delikatnie- Uwierz mi ,że najnowszymi zabawkami, choćby jak nie wiem wypasionym pokojem, niezliczonymi atrakcjami nie zasłonisz się przed Alex’em. Jemu na tym wszystkim kompletnie nie zależy- podkreślił dobitnie – On nie przylatuje tutaj by dobrze się bawić czy zdobyć nowy sprzęt elektroniczny, on przylatuje tutaj dla CIEBIE –zaznaczył – Tylko po to by spędzić czas właśnie z TOBĄ, by lepiej CIĘ poznać. Daj mu na to szansę i proszę Cię, bądź sobą. Dobrze wiesz, że przed nim nic się nie ukryje – dokończył z przekonaniem , pokrzepiający uśmiech nie znikał z jego oblicza.
- Trudno mi się z tym nie zgodzić – twarz Falkowicza natomiast  nie wyrażała zbyt wielu emocji – Ale ja…- westchnął zrezygnowany. Nie pamiętał już, kiedy tak szczerze rozmawiał z bratem.
- Nie chcesz się przyznać, że masz ludzkie uczucia, że zwyczajnie w świecie się boisz – z niesłabnącą stanowczością dokończył za niego Adam.
- Ja niczego się nie boję – stwierdził pewnie Andrzej, nie spuszczając swojego pełnego napięcia wzroku z brata. Iskierki rozdrażnienia nienaturalnie rozjaśniały jego oczy.
- Byłbym skłonny w to uwierzyć – przyznał szczerze Krajewski  – w takim razie w jeszcze mniejszym stopniu cię rozumiem – przyglądał mu się zaintrygowany. Na jego czole pojawiła się sporych rozmiarów zmarszczka.
- Ja …- chrząknął nieznacznie  – Nie chcę go zawieść – dokończył niespodziewanie chłodnym głosem. Błysk zawziętości przez moment pojawił się na jego twarzy. Profesor wreszcie wyjawił przed kimś największą ze swoich wątpliwości, powodując tym niemały szok na twarzy leśno-górskiego ordynatora.
- Jak mógłbyś go zawieść ?! – brunet zapytał retorycznie, mrużąc ciemnobrązowe oczy. Z niedowierzaniem zlustrował sylwetkę brata. – Naprawdę nie zauważyłeś ? Wystarczy na Ciebie spojrzeć ! Andrzej, jesteś teraz innym człowiekiem. Patrząc na Ciebie i Alex’a nikt nie może mieć wątpliwości. Zależy Ci  na nim, kochasz go, a czy to nie jest najważniejsze ? – niemal wykrzyczał mu to w twarz.- Nic innego się nie liczy-  chciał upewnić nie  tylko Andrzeja, ale także i siebie w tym przekonaniu.
- Chciałbym być dla niego dobrym ojcem- Falkowicz szepnął bardziej do siebie, niż do Adama, odwracając się w kierunku okna. Kontynuował swoją myśl, jakby nie zauważając wybuchu brata. – Takim jaki nasz tata kiedyś był dla nas..- mruknął, wzdychając ciężko. Na chwilę odpłynął we wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa, które zostało przedwcześnie brutalnie zakończone przez tragiczny w skutkach wypadek samochodowy. Profesor nie spodziewał się, że swoimi słowami tak mocno  dotknie Adama. Nie był świadomy jak bardzo Krajewski pragnie dowiedzieć się czegoś więcej o zmarłych rodzicach. Fakt, że prawie w ogóle ich nie pamięta był dla niego bardzo bolesny.
- I na pewno będziesz -  stwierdził stanowczo Krajewski, którego oczy zaszkliły się nienaturalnie, bezskutecznie próbował ukryć swoje zmieszanie . Jednak widok brata w takim stanie w jakiś niezwykły sposób przysparzał mu trafnych argumentów. – Wystarczy, że po prostu będziesz sobą – dodał zwyczajnym głosem. – Poza tym zawsze sam mi powtarzałeś, że wszystkiego można się nauczyć, a sukcesy osiąga się dzięki ciągłej pracy – powtórzył złotą maksymę Falkowicza, na twarzy którego, na te słowa pojawił się cień rozbawienia.
- Dobrze, że byłeś na tyle naiwny by w to uwierzyć – odpowiedział przekornie, unosząc lewy kącik ust do góry . Słowa Adama niespodziewanie przywróciły mu nadzieję na powodzenie. – Jakoś nie mogę w to uwierzyć ? – Profesor wciąż rozbawiony przyglądał się zastygłej w patetycznym uniesieniu twarzy bruneta.
- W co ? –  był zdziwiony jego szybką przemianą. Falkowicz od zawsze był dla niego zagadką. Rozszyfrowanie znaczenia jego zachowania było prawdziwym wyzwaniem.
- W to, że mój młodszy brat wreszcie dorósł – zaśmiał się szczerze, unosząc brwi do góry.
- Widzisz – westchnął, również się uśmiechając – Jestem Twoim pierwszym sukcesem wychowawczym – dodał, otwierając drzwi na korytarz. – Zauważyłem wczoraj coś na twoim biurku w gabinecie i pomyślałem, że to może ci się przydać – kontynuował pewnym głosem, wręczając bratu mały pakunek – Prawie bym o tym zapomniał - przyznał zaskoczony, uśmiechając się tajemniczo, po czym  krótkim uściskiem pożegnał  się z Falkowiczem. Już wcześniej obiecał mu, że podczas pobytu Alex’a w Polsce zajmie się kliniką, musiał przejrzeć dokumentację przed jutrzejsza operacją tętniaka, dlatego wiedział ,że jeśli ma zdążyć się z nią zapoznać, musi jak najszybciej się tam dostać. Ze  szczerą niechęcią musiał właśnie teraz opuścić dom Andrzeja. Wiedział, że kłębiące się w jego myślach pytania będą musiały jeszcze trochę poczekać.
- Nie mów mi, że to kolejny poradnik- jęknął zrezygnowany Profesor , unosząc błagalnie  oczy ku niebu.
- To coś o wiele przydatniejszego, uwierz mi – zaśmiał się Krajewski , widząc minę cierpiętnika w mistrzowskim wykonaniu Andrzeja, po czym pospiesznie przemknął po szklanych schodach, pędząc w kierunku drzwi wejściowych.Zaintrygowany jego uwagą chirurg ostrożnie zerwał z małego pakunku brązowy papier. To co zobaczył  pod nim bardzo go zaskoczyło. W środku znajdowała się mała książeczka, z wyobrażonymi  na cienkiej oprawie koroną, różą i czapką pilota. Zmarszczył czoło, odwracając tą niewielkich rozmiarów książkę na drugą stronę. Na białej okładce widniały złote litery układające się w tytuł „ Mały Książę”. Andrzej momentalnie przeniósł swoje zdezorientowane spojrzenie z nad połyskującej powierzchni książeczki, w kierunku orzechowych drzwi, w których dosłownie przed sekundą zniknął jego brat. Falkowicz delikatnie otworzył dzieło Exupéry’ego , po czym odczytał na głos znajdujący się na pierwszej stronie, tuż pod tytułem , ręczni wykaligrafowany napis  „Mój sekret jest bardzo prosty: dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.” Po raz kolejny przyjrzał się widniejącym na tytułowej stronie słowom. Wiedział, że nie przypadkiem znalazły się one właśnie tutaj. Dokładniej przyglądał się kształtnym literom, zastanawiając się skąd właściwie zna ten charakter pisma ? Jednego był pewien, nie zamierzał zmarnować tej wskazówki. Jak słusznie zauważył Adam, ta z pozoru nic nie znacząca książeczka była warta tysiąc razy więcej ,niż wszystkie przeczytane przez niego poradniki razem wzięte. Ona w przeciwieństwie do wielotomowych, opasłych książek nie kryła niesprawdzonych teorii, czy spekulacji, po prostu była czystą prawdą. Krótkim zapisem dziecięcej szczerości, czyli tym, czego najbardziej potrzebował w tym momencie. W chwili obecnej Falkowicz nawet w połowie nie doceniał roli otrzymanego prezentu.  Musiało minąć trochę czasu, by mógł w pełni zrozumieć, że ta posiadająca zaledwie sześćdziesiąt stron książeczka okaże się prawdziwym drogowskazem  w tak ciągle mu obcym  i zagadkowym  świecie  jego synka.

niedziela, 7 lutego 2016

II. Prolog "Tylko głupi boją się losu"

Witajcie ponownie!

Jak zwykle plany nie poszły do końca po mojej myśli :( Następna część pierwszego opowiadania raczej pojawi się w przyszłą sobotę. Tymczasem zachęcam do zapoznania się z prologiem nowego opowiadania. Od razu może mniej więcej nakreślę, jaką mam koncepcję. Prolog sam w sobie może wydać się męczący, ale podkreślam - dla dalszej akcji ważny. Nie ukrywam, że jest taką "pigułką" całej sytuacji w tle życia Wiktorii. Uznałam, że te wątki bardziej poboczne zawrzeć i wyjaśnić tutaj, od razu by później skupić się na tym co jest istotą tego opowiadania. Mamy tutaj zawarte przyszłe motywy działań Wiktorii, to dość ważna kwesta, która nadaje sens jej późniejszym decyzjom no i w całokształcie jej postaci (charakter,dążenia itd.), na które wpływ mają zawarte w tym prologu wydarzenia. Ogólnie prolog jest taki odniesieniem do opowiadania, czyli określeniem czasu (Agata i Wiktoria czasy studenckie + staż + rezydentura) no i sytuacji życiowej (rozstanie z Przemkiem itd.)  Jeśli chodzi o Falkowicza, bo jak się spodziewacie on również odegra tutaj istotną rolę, to Falko gości w 1 części (już więcej nie zdradzam) :D 
Pozdrawiam i już nie przynudzam... choć z góry uprzedzam, że ciężko przez to przebrnąć :P
                                                                        
                                                                            Prolog 

Kolejny parny ,sierpniowy poranek dawał się we znaki mieszkańcom stolicy. Wyschnięte do cna trawniki i pustki na ulicach świadczyły o efektach jego uporczywej działalności. On również jak poprzedzająca go bezlitosna noc i bezwzględne popołudnie nie zamierzał odpuszczać. Pomimo wczesnej pory słupek rtęci na przestarzałym termometrze ,wiszącym nieopodal małego balkonu  jednego z mieszkań ursynowskiego blokowiska wskazywał ponad trzydzieści pięć stopni Celcjusza . Wszechogarniająca ciszę panującą w tym niewielkim mieszkanku przerywał tylko cichy szum działającego nieustannie, plastikowego wiatraczka. Nic, ani nikt ,jak się wydawało, nie mógł przerwać spokojnego i mocnego snu blondynki ,która z braku innej możliwości ,wyjątkowo jako miejsce swojego spoczynku obrała poprzedniej nocy wannę?.Wydawało jej się wówczas ,że to miejsce „ostatniej szansy” będzie idealną alternatywą stojącego w dusznym pokoju łóżka, myliła się jednak. Ona jeszcze nie wiedziała i nie przypuszczała iloma siniakami i jakim bólem pleców przypłaci tą chłodną, acz niezbyt przyjemną drzemkę. Jej przewidujący pupil najwyraźniej nie zamierzał dłużej chronić swojej lekkomyślnej pani przed tą smutną prawdą, dlatego po kilku minutach głośnego, natarczywego miauczenia wreszcie zdecydował się przywrócić ją do pionu. Radykalne rozwiązania wymagają radykalnych środków. Zgrabnym skokiem, z zadziwiającą jak na swe rozmiary lekkością niczym dzika  puma wdrapał się na emaliowaną ,białą powierzchnię brodzika i mocnym machnięciem swojego puszystego, rudego  ogona bezceremonialnie obudził właścicielkę. W każdym kocie tkwi wyrafinowany łowca. 
- Marcel !– krzyknęła przerażona Agata, obijając głową o słuchawkę prysznica, dopiero po chwili zorientowała się, gdzie jest – Świetnie- westchnęła rozczarowana swoją głupotą i zrzuciła z kolan oburzonego tym faktem grubego, rudego kocura. Dopiero wychodząc z ciemnej i chłodnej łazienki uzmysłowiła sobie czym kierowała się wczoraj wybierając to miejsce na swoją sypialnię. Rozgrzane brązowe kuchenne kafle skutecznie jej o tym przypomniały . Całą kawalerkę oświetlały złośliwe, nieprzyzwoicie gorące promienie słońca. Upał. Dobrze zdawała sobie z tego sprawę, a czy mogłoby być inaczej ? Skoro każda komórka jej ciała, najmniejszy nawet receptor skórny wyraźnie protestował przeciwko tej zatrważająco wysokiej temperaturze ,produkując coraz to nowe porcje ochładzającego, oczywiście ,tylko z zamierzenia , potu. Organizm Woźnickiej widocznie nie radził sobie z tym stanem rzeczy, tak jak jego posiadaczka. Zapewne nie byłoby w tym dla niej nic nadzwyczajnego, gdyby jednak  ten bezlitosny stan niemal afrykańskich upałów nie trwał już ponad trzy tygodnie. Lato, a w szczególności tegoroczne, niczym rodem z tropików, to nie był odpowiedni czas dla Agaty, zdecydowanie nie. Ona bardzo dobrze zdawała sobie sprawę ze swoich fizycznych przystosowań, tak wysoka temperatura na dłuższą metę ,to był dla niej prawdziwy wyrok. 
- Ciekawe jak radzi sobie nasza ruda, co ? –  niebieskooka spojrzała na puszystego towarzysza znad przymocowanej magnesem  do lodówki kartki z Andaluzji, sięgając w tej samej chwili po butelkę zimnego mleka. Żarłoczny, leniwy kocur miauknął głośno na widok upragnionego, białego płynu. – Jeśli u nas temperatura  sięga czterdziestki, to ciekawie  jak jest w Sewilli ?! – westchnęła głośno, a jej myśli krążyły wokół miedzianowłosej współlokatorki – Jak sądzisz ? – zerknęła na wygłodniałego futrzaka, po czym rozmyślaniami wróciła do śniadania. Z niemal chirurgiczną precyzją zlustrowała pustkę lodówki i migoczącą w niej złośliwie lampkę, następnie zrezygnowana ,całą zawartość butelki wlała do miski zwierzaka. No masz. Nachap się. Głaskała pupila po mięciutkim futrze, zastanawiając się czy jest na tyle głodna by wybrać się w samobójczą przechadzkę do osiedlowego marketu, należącego do złowieszczo brzmiącej sieci sklepów „ Lewiatan ” ,czy ze względów zdrowotnych  Och tak dieta! Trzeba dbać o linię ! zdecyduje się na dzień postu. Pieszczony przez właścicielkę , rozpieszczany ponad wszelkie granice  futrzak i tym razem nie pozwolił jej dłużej pozostawać w nieświadomości , zerwał się gwałtownie i zgrabnie pomknął do salonu, słysząc ledwie wychwytywalny, metaliczny brzęk zamka.
- Ej ! Ty rudy zdrajco ! – krzyknęła za nim , podążając w kierunku centralnie położonych drzwi mieszkania, z których zielona farba w odcieniu zgnilizny  odchodziła całymi płatami przy najmniejszym nawet dotyku.
- Mam nadzieję ,że to nie było o mnie – napotkała na delikatny uśmiech swojej rudowłosej przyjaciółki.
- Wiki – zdziwiła się szczerze blondynka, otwierając bezwiednie usta, po czym uważnie przyjrzała się przyjaciółce ,która z trudem ciągnęła za sobą dużą, kolorową torbę podróżną, pokrytą niemal w całości tandetnymi naklejkami. Wyraźna opalenizna idealnie współgrała z kremową, zwiewną sukienką, czego z kolei nie można było powiedzieć o wyrazie twarzy rudej ,który wyraźnie dawał znać o mieszance głębokiego smutku i złości ,szargającej jej właścicielką.
-  Miło mnie witasz, naprawdę– powiedziała ironicznie ,uśmiechając się blado ,po czym zamykając za sobą drzwi do mieszkania.
-Miałaś wrócić dopiero za twa tygodnie – usprawiedliwiła się niebieskooka ,ściskając się z Wiktorią.
-To prawda. Miałam – przytaknęła bezbarwnym głosem, przechodząc do aneksu kuchennego, który tworzyły niska, wiekowa lodówka, pamiętająca czasy komunizmu, rząd niedobranych mebli kuchennych w kolorze ciemnego kakao oraz nadgryziona zębem czasu żółtawa kuchenka, która zapewne za czasów swojej świetności była śnieżnobiała – Oczywiście, nie robiłaś żadnych zakupów – stwierdziła z pewnością w głosie ruda, jeszcze zanim otworzyła pobrzękujące głośno urządzenie .
-No wiesz … - blondynka chciała udać oburzenie, krzyżując ręce na piersi . Jak zwykle, bezowocnie. 
- Pustka- rudowłosa naznaczyła dłońmi w powietrzu kulę i sięgnęła do rozklekotanej szafki  po dwie małe szklanki, które po chwili wypełniła wodą z kranu. Z ulgą upiła łyk zimnego płynu ,pozostawiając na czerwonym, niedopasowanym blacie drugie naczynie  przyjaciółce.
- To teraz mi powiesz Woźnica - kontynuowała odkładając pustą szklaneczkę do obłożonego brudnymi talerzami zlewu – Co ty takiego kupiłaś ? – ochoczo przeszła do przestronnego salonu, który służył im również jako sypialnia.
-Ja ? –zdziwiła się ,uśmiechając się niewinnie. Czasem irytowała ją własna przewidywalność.
- Nie urodziłam się wczoraj – rudowłosa przysiadła na bordowej sofie, patrząc w oczy przyjaciółki cielęcym wzrokiem  – Lato – Agata -Klimatyzacja-Galeria handlowa-Zakupy – przedstawiła jej jasne równanie – I to wszystko równa się pustej lodówce, którą poprzedza brak środków  na koncie – zakończyła wywód ,unosząc znacząco kasztanową brew.
- Brawo za analizę ,pani doktor – odparła naburmuszona Woźnicka, na twarzy której jednak pojawił się cień rozbawienia. Musiała przyznać, że podczas kilkutygodniowej  egzystencji w upale bardzo brakowało jej poczucia humoru Wiki ,jak zwykle  mocno naznaczonego złośliwościami.
- Ojj nie, jeszcze nie doktor- rozbawiona pogroziła jej palcem ,wygodnie opierając się o puszystą poduchę. Znużenie podróżą dawało jej się we znaki, choć to nie ono było powodem jej złego samopoczucia.
- No tak,  jeszcze rok - Agata z grobową miną przysiadła obok przyjaciółki. Same rozmyślania o końcu studiów przyprawiały ją o ból głowy. Bycie lekarzem - tak to był jej największy cel, marzenie. Była już tak blisko spełnia go, jednak sama nie wiedziała dlaczego ostatnio przerażała ją ta perspektywa, ciążąca na niej odpowiedzialność ,która będzie towarzyszyć jej każdego dnia w życiu zawodowym. Jej przyszłość niby już jasna ,stała jednak ciągle pod znakiem zapytania. W przeciwieństwie do zdeterminowanej rudej Agata wciąż nie mogła zdecydować się na wybór specjalizacji. Ukończenie medycyny było dla niej  nie tylko końcem trudnych studiów, ale i początkiem jeszcze bardziej wymagającej pracy. Nie wiedziała, czy podoła, czy się sprawdzi. Mimo pięciu lat nauki i wszelkich włożonych w nią wysiłków wciąż miała wątpliwości.
- Dokładnie dwa semestry – podkreśliła dobitnym głosem Wiktoria, która bez większego entuzjazmu zabrała się za rozpakowywanie jaskraworóżowej torby podróżnej.
-Wiesz, zastanawiam się ostatnio …- zaczęła bez przekonania blondynka, pokazując przy okazji siatki wypełnione ubraniami, które w „przystępnej” cenie udało jej się złowić na zeszłotygodniowej wyprzedaży.
-Tak ? –mruknęła niewyraźnie Wiki ,zerkając na śliczną kobaltową bluzkę, którą kupiła jej przyjaciółka.
- No… - Woźnicka zakłopotała się własną szczerością – Właściwie to zastanawiałam się nad tym rokiem –dokończyła ,intensywnie wpatrując się we własne dłonie.
- A nad czym tu rozmyślać – rudowłosa zmarszczyła brwi –  Miesiące kucia, dwie sesje, staż, nieprzespane noce …- ruda kontynuowała pewnym głosem – oczywiście mam nadzieję, że nie tylko  z powodów  czysto naukowych – uśmiechnęła się delikatnie ,spoglądając na współlokatorkę znacząco. Była zadowolona z tego, zwyczajnego, luźnego przebiegu ich rozmowy. Tak było jej łatwiej. Cieszyła się, że jak dotąd udało jej się zataić przed Agatą  swoje podłe  samopoczucie i problemy, które w ciągu ostatnich tygodni wypiętrzyły się do kosmicznych rozmiarów. Specjalnie wgłębiała się w dyskusję o studiach byle tylko nie zwrócić uwagi Agaty na swoje puste, zmartwione spojrzenie. Nie chciała przytłaczać przyjaciółki swoimi problemami, a poza tym sama chciała chociaż na chwilę odwrócić swoje myśli od kolejnego rozpamiętywania kłótni z rodzicami ,która miała miejsce  kilka dni wcześniej. Jej wakacyjne odwiedziny w Hiszpanii niespodziewanie zakończyły się druzgocącą klęską. W tej chwili Wiktoria nawet nie wyobrażała sobie, czyhających na nią konsekwencji tej sprzeczki.
- Nigdy nie za dużo anatomii – przyznała rozbawiona blondynka, bawiąc się frędzelkami, ozdobnej poduszki.
- Imprezy….imprezy …..- wyliczała na palcach Wiktoria, z trudem podnosząc kąciki ust ku górze – i … ? - zawiesiła nagle głos.
- I imprezy – dokończyła niepewnie Agata.
- Trafiłaś w sedno Woźnicka – uśmiechnęła się sztucznie po raz kolejny. Lecz nie musiało upłynąć wiele czasu by blondynka zauważyła, że mimo pozorów uśmiech Wiki nie jest tak szczery jak zawsze, a jej śmiech nie niesie ze sobą zwykle towarzyszącej mu  radości. Znały się zbyt długo, zbyt dobrze ,by Consalida mogła  tak łatwo to ukryć. Blondynka z łatwością odczytała z przeraźliwie smutnych i pozbawionych blasku  zielonych oczu rudej ,że dobry humor przyjaciółki jest tylko złudzeniem, zasłoną przed dręczącymi ją problemami.
- A co tam u naszego Przema? –zagadnęła spokojnie ,próbując dyplomatycznie wybadać w czym leży problem przyjaciółki. Już od dawna nie układało się między nimi. Niegdyś nierozłączna para obecnie miała problem w tym by wytrzymać bez kłótni i wzajemnych uszczypliwości przez dłużej niż pięć minut. Agacie jako przyjaciółce obojga trudno było wytrzymać, a jeszcze ciężej zrozumieć całą tą sytuację. Nie chciała naciskać na żadną ze stron, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego ,że ten układ nie przetrwa jeszcze zbyt długo. Czyżby posępny humor Wiki oznaczał rozstanie ? – przemknęło jej przez myśl.
- Chyba dobrze. Jest u rodziców na Mazurach – odpowiedziała automatycznie , tonem pozbawionym emocji – Nie mówiłam ci już tego ?– zmarszczyła brwi ,przyglądając się uważnie Agacie, która zmieszana spuściła wzrok.
- Może – wzruszyła obojętnie ramionami – A dzwonił do ciebie ostatnio ? Pytam, bo mi i chłopakom od dawna nie daje nawet znaku życia – dodała niepewnie ,dobrze zdając sobie sprawę ,że  jej argument jest lekko mówić kiepski.
- Nie – odparła ,przyglądając się uważnie zmieszanej przyjaciółce – Tam nie ma zasięgu – oświeciła koleżankę ,kręcąc pobłażliwie głową. W tym momencie Przemek był ostatnią osobą ,o której chciałaby myśleć. Rozczarował ją. Nie tylko on –myślała z goryczą.
-Acha – mruknęła blondynka tracąc rezon –  Można to przyjąć za usprawiedliwienie – przytaknęła swoim głosem znawcy.
- Agata, Agata – rozbawiona rudowłosa pokręciła głową – Ciągle masz uraz ,co ? – zaśmiała się kpiąco …- Nie przeszło ci po Marcelu – ponownie wygodnie oparła się na białej ,puchatej poduszce. Widocznie chciała przerzucić ciężar rozmowy na barki współlokatorki. Te wszystkie pytania, którymi zadręczała ją Woźnicka nie były bolesne ,jakby mogło się wydawać, ale wręcz przeciwnie -jedynie irytujące. Właśnie to najbardziej denerwowało Wiktorię, jej zmęczenie sytuacją z Przemkiem. Czuła w stosunku do niego jedynie gniew i to ją martwiło. Zastanawiały ją własne wyrzuty sumienia, żale – a dokładnie ich brak. Myśli kłębiły się w jej umyśle. Zastanawiała się czy zarzuty chłopaka były słuszne i czy ona rzeczywiście nie potrafi się zaangażować ? Odgoniła od siebie tą absurdalną teorię , krzywiąc się . Przemek to skończony kretyn. Utwierdziła się w tym przekonaniu. Dopiero niedawno uświadomiła sobie, że to rzekome „prawdziwe” uczucie, które ich łączyło było mrzonką, wymysłem jej wyobraźni, czymś co bezskutecznie próbowała sobie wmówić. Jak łatwo zagubić się w labiryncie własnych myśli.
- Sama się przejedziesz na tym  całym Zapale – prorokowała pewnym głosem blondynka – Najlepszy facet to …- kontynuowała – Żaden facet – podkreśliła ochoczo ,głaszcząc za uszami rudego kocura, który właśnie przyłączył się do ich rozmowy. Oczywiście w głębi serca Agata  w ogóle nie zgadzała się ze swoim stwierdzeniem.- A Marcel…- zaczęła łamiącym głosem , który nieoczekiwania zapoczątkował dłuższą ciszę.
-Chociaż pozostał ci po nim kot – zauważyła coraz bardziej rozbawiona ruda, która również zaczęła głaskać zwierzaka. Oni rzeczywiście są aż tak przewidywalni – westchnęła głośno, wspominając zachowanie byłego chłopaka. Ruda uśmiechnęła się delikatnie ,odtwarzając wcześniejsze słowa Agaty, które ni jak miały się do romantycznej duszy niebieskookiej dziewczyny.
- Wiesz dobrze, że go nie cierpię – odpowiedziała wbrew prawdzie .
- Ale jakoś ciągle go masz – spojrzała znacząco na Agatę, która nie przestawała głaskać otyłego kocura za pokrytymi kasztanowym puchem uszami, który mruczał nieprzerwanie, zadowolony z okazanej mu pieszczoty.
- To z przyzwyczajenia – broniła się Woźnicka , przechadzając się po pokoju by uchylić okno – To tak jak ty i Przemek- stwierdziła pewnie –Jesteście ze sobą z przyzwyczajenia – była zaskoczona własnymi słowami. To będzie dzień Szczerej Agaty.
Te słowa nawet w najmniejszym stopniu nie zdziwiły Wiktorii. Rudowłosa może próbowałaby zaprzeczyć, nie tyle słowom Agaty, ale samej sobie, jednak w tym momencie nie była w stanie choćby otworzyć ust . Chciała by słowa przyjaciółki były mrzonką, ale dobrze zdawała sobie sprawę ,że to czysta prawda. Wcześniej usiłowała sobie wmówić ,że jest szczęśliwa ,że jej związek z Zapałą jest udany ,bezskutecznie. To było jedno wielkie kłamstwo ,już od dawna dobrze zdawała sobie z tego sprawę, a już szczególnie po ostatniej wizycie w Hiszpanii. Zastanawiała się  dlaczego tak długo ukrywała ten fakt przed samą sobą. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na to pytanie. Nie była gotowa, musiała dojrzeć do tej decyzji, a kłótnia z rodzicami skutecznie ją do tego zmotywowała. Na początku znajomości z Przemkiem ciągle towarzyszyły jej przysłowiowe „fajerwerki” ,łączyły ich marzenia ,wspólne cele, studia. Dopiero po trzech latach bycia razem Wiktoria zorientowała się jak bardzo ich związek jest prymitywny, płytki. To ona go tworzyła, utrzymywała, dawała całą siebie, a Przemek? No właśnie ,odmówił jej wsparcia, pomocy, rozmowy . Ostatnio miała wrażenie ,że jej unika ,a jego lekceważący stosunek do jej problemów bardzo ją przygnębiał. Szczerze, miała już tego dość. Ciągłe wybuchy zazdrości chłopaka nie pomagały w tej sytuacji.
- To o niego chodzi, pokłóciliście się ? –zapytała zaintrygowana dłuższą ciszą Woźnicka, która nie spuszczała wzroku z przyjaciółki. Jej słowa otrzeźwiły rudą. 
- Pośrednio – Wiktoria  wahała się z odpowiedzią – Po prostu myślałam, że on jest inny, że nie jest takim …..- nie dokończyła, szukając odpowiedniego porównania, niestety w jej umyśle pojawiały się jedynie niecenzuralne epitety.
- Egoistą – dodała ze zrozumieniem Agata – Coś musiało otworzyć ci wreszcie oczy – głośno zastanawiała się blondynka. Nie chciała wtrącać się w związek przyjaciółki, gdyż nigdy nie uważała się za eksperta w tej kwestii, tym bardziej ,że Zapała wciąż pozostawał jej przyjacielem. Ona , Wiki i Przemo – kiedyś była to zgrana paczka. Kiedyś.
- To długa historia – Wiktoria była bliska otwarcia się przed przyjaciółką – Może najpierw pójdziemy na jakieś zakupy i przyćmimy to światełko w lodówce –zerwała się na równe nogi ,sięgając po małą ,skórzaną torbę. Jedzenie-koi smutki. Czekolada- rozwiązuje problemy .Wino – pozwala zapomnieć. Tą wiedzę posiadała każda kobieta.
-Jak na ciebie ta propozycja jest zaskakująco dobra – odpowiedziała Agata z pompatycznym uznaniem. Doskonale wiedziała, że Wiki potrzebuje czasu by w spokoju przetrawić zerwanie. To nie był odpowiedni moment na głębsze zwierzenia .Po  chwili Woźnicka przyjrzała się stanowi swojego stroju, który tworzyła szara, letnia pidżama  
– Dziesięć –powiedziała pewnym głosem ,patrząc prosto w zielone oczy Wiki.
- Osiem – odparła ruda ,zaciskając mocno  malinowe wargi- I ani minuty dłużej – uniosła  brwi wyzywająco. Obie wiedziały o co toczy się między nimi gra,  znały się na tyle dobrze by w niektórych kwestiach zrozumieć się bez słów. Jedną z nich był  głód.
- Nie jadłam nic od wczoraj, nawet pięć mi wystarczy – uśmiechnęła się lekko blondynka ,znikając za drzwiami łazienki. 
W tym czasie Wiktoria oderwała się od ich przyziemnej, dziecinnej – jak jej się teraz wydawało codzienności, jaką jako studentki wiodły w tym wynajmowanym mieszkaniu, a jej myśli po raz kolejny tego dnia powędrowały do rodzinnej posiadłości w południowej Andaluzji. Dom rodzinny rudowłosej, niegdyś najwspanialsze miejsce na ziemi, raj jej dzieciństwa, ostoja szczęścia i bezpieczeństwa nigdy wcześniej nie wydawał jej się tak odległy i odstręczający jak dziś. Rudowłosa nerwowo wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze, próbując wymazać z pamięci wydarzenia sprzed ostatnich dwóch dni.
Tego lata, wraz z końcem roku akademickiego Wiktoria postanowiła spędzić kilka wakacyjnych tygodni w rodzinnej posiadłości, położonej niedaleko słonecznej Kordoby. Rudowłosa obawiała się nieco spotkania z rodzicami. Ich relacje od dawna nie układały się najlepiej. Rodzice, a zwłaszcza apodyktyczny ojciec od dawna mieli za złe niepokornej jedynaczce przeprowadzkę i rozpoczęcie nauki w Polsce. Nie potrafili, a nawet nie starali się zrozumieć motywu decyzji córki. Młoda Consalida nigdy nie odpowiadała wymaganiom swoich rodzicieli. Jej rodzina miała swoje tradycje i zwyczaje, a rezygnacja lub łamanie którejś z przyjętych przez nich norm było czymś niedopuszczalnym. Miguel Antonio Consalida y Almodovar de Torralva pochodził ze znanego, hiszpańskiego rodu, którego członkowie od wielu wieków mieli wymierny wpływ na funkcjonowanie państwa. On również nie przerwał rodzinnej tradycji, po latach prowadzenia własnej praktyki adwokackiej, rozpoczął błyskawiczną karierę polityczną. Dzięki dobremu nazwisku, koneksjom i rozległym znajomościom w kręgu prawniczym w mgnieniu oka stał się jednym z czołowych polityków kraju. Przez kilka lat pełnił funkcję przewodniczącego partii „Partido Andalucista” , jednak jego apetyt na stanowiska rządowe znacznie wzrósł. Niegdyś skupiony na rodzinie , zapamiętał się w intrygach i konszachtach międzypartyjnych oraz coraz to nowych kampaniach wyborczych. Wszystko w jego życiorysie musiało być odpowiednie, idealne, począwszy od wiązania krawata, a kończąc na żonie i córce. Życie Miguela stało się wkrótce grą, wyścigiem, niekończącą się jedną, wielką, kampanią wyborczą. Wiktoria nie mogła znieść tej sytuacji, podporządkowywania się decyzjom ojca, grania roli „córki idealnej”, to nie było szczytem jej marzeń. Wyraźnie dała rodzicom do zrozumienie, że ona też ma swoje plany i ambicje, nie mogli tego pojąć. Miguel wyraźnie zaznaczył, że jej miejsce, jako córki jest w Hiszpanii, przy jego boku. Kpił z ambicji Wiki, dając jej do zrozumienia, że ktoś taki jak ona, słaby i wrażliwy nigdy nie będzie w stanie wykonywać tak odpowiedzialnego zajęcia jakim jest praca lekarza. Tymi słowami mocno uraził dumę rudej, tworząc między nimi mur nie do przebycia. Zawzięta Wiktoria gdy tylko otrzymała wyniki egzaminu maturalnego, złożyła podanie na studia medyczne na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Pragnęła się od tego wszystkiego odciąć, udowodnić ojcu ,że się myli. Warszawa  - miasto tak odległe od rodzinnej Kordoby wydawało jej się idealnym miejscem na spełnienie swoich marzeń, tym bardziej ,że nie sięgało ono w granice wpływów ojca. Tutaj mogła być sobą, zwyczajną Wiki, która nie musiała obawiać się, że zwykłym wyjściem do baru z przyjaciółmi zaszkodzi pozycji politycznej rodzica. Polska wydawała jej się oczywistym wyborem również dlatego, że posiadała ona podwójne, hiszpańsko-polskie obywatelstwo, a język polski nie stanowił dla niej żadnej bariery. Młodą dziewczynę w słuszności decyzji utwierdziła rezolutna babcia Leticia, która również nie mogła pogodzić się ze skandalicznym zachowaniem swojego syna, Miguela. Staruszka kochała jedyną wnuczkę ponad wszystko, po jej przeprowadzce do Warszawy wspierała Wiktorię finansowo, a także próbowała doprowadzić do pojednania młodej z rodzicami. Niestety, starsza pani nie zdołała doprowadzić swojego dzieła do końca, zmarła dokładnie przed rokiem, pozostawiając młodej Consalidzie rodową biżuterię i kilka procent udziałów w rodzinnym winnicach, do których pełne prawo uzyska dopiero po dwudziestym piątym roku życia. To właśnie rok dzielił jej poprzednią wizytę w Hiszpanii z tą sprzed kilku dni. Poprzednim razem przyleciała do ojczyzny jedynie na pogrzeb ukochanej babci. Strata Leticii, wbrew oczekiwaniom oddaliła Wiktorię jeszcze bardziej od rodziców. Ze strony ojca padły wyraźne żądania : albo rzuci studia i wróci do kraju albo może zapomnieć o spadku po babce. Consalida nie przejęła się szczególnie tą groźbą, nie zależało jej na pieniądzach. Medycyna była dla niej wszystkim, teraz nie byłaby w stanie zrezygnować a niej nawet dla niebotycznie wysokiej sumy. Swoją obojętnością na zapisane jej  dziedzictwo jeszcze bardziej rozwścieczyła temperamentnego Miguela, który nie potrafił znaleźć prawdziwych argumentów, które mogłyby zmusić córkę do powrotu. Z obu stron sporu padło kilka nieprzemyślanych słów, które sprawiły, że Wiki wróciła do Polski jeszcze w dniu pogrzebu babki. Tegoroczna kłótnia miała podobny, lecz nieco ostrzejszy charakter. W trakcie kampanii wyborczej pana Consalidy na szefa rządu do opinii publicznej dostało się kilka informacji o jego życiu prywatnym, które doprowadziły do porażki polityka. Oczywiście za przegraną Consalida obwiniał córkę, a nie swój kontrowersyjny romans. Nie omieszkał wypomnieć latorośli, kilku głośnych nagłówków z tabloidów, które nie zamierzały puścić płazem faktu, że córka znanego polityka mieszka i studiuje poza granicami kraju, a miejscem jej pobytu jest państwo, traktowane w Europie zachodniej jako kraj drugiej kategorii. Brukowce głośno „zastanawiały” się nad stanem hiszpańskiej edukacji, skoro nawet córka przyszłego szefa rządu wybiera uczelnię w takim kraju jak Polska, a nie w rodzimej Hiszpanii. Po kolejnej falii absurdalnych zarzutów i nakazów, a także wieści o romansie ojca szanse na rozejm z despotycznym rodzicem spadły w sercu rudej niemal do zera. Wiktoria tym razem nie hamowała swoich emocji, dosadnie dała ojcu znać, co o nim myśli, nie czuła wyrzutów sumienia. Była przekonana, że jej gorzkie słowa są czystą prawdą, sądziła, że może przywrócą one politykowi odrobinę zdrowego rozsądku. Niestety stało się wręcz odwrotnie, pan Consalida z zadziwiającym spokojem i opanowanie stwierdził, że Wiktoria nie ma czego szukać w JEGO domu. Dał jej tym do zrozumienia, że już nie traktuje jej jak córki, po czym bezceremonialnie opuścił willę. Jednak to nie wstrząsające słowa ojca napawały Wiki goryczą, a reakcja własnej matki. Wanda przez lata żyła w cieniu ambitnego ponad miarę męża, poświęcając mu się do reszty. Wyzbyła się własnych pragnień, planów i potrzeb, podporządkowując się mu. Wręcz żyła jego życiem, dając mu to, czego pragnął – wizerunek żony idealnej.  Nawet w tej chwili nie potrafiła mu się sprzeciwić, nie znała innego życia, jak tylko tego przy jego boku. Mimo cierpienia, jakie odczuwała po zdradzie , nie była w stanie podważyć jego decyzji, zbolałym wzrokiem zlustrowała roztrzęsioną twarz rudowłosej pociechy i odwróciła się od niej gwałtownie, krocząc pospiesznie w kierunku sypialni. Wiktoria nie mogła w to uwierzyć. Z wodospadem łez, spływających po policzkach w pośpiechu opuściła dom rodzinny, zaciskając dłonie w pięści. Zdawała sobie sprawę, z tego, co tak naprawdę oznaczają dla niej słowa ojca. Wiedziała, że znaczy to, że od tej chwili będzie musiała radzić sobie zupełnie sama, w bądź co bądź wciąż obcym kraju. Jednak nie obawy ,ale niewyobrażalny gniew i rozczarowanie wypełniały jej serce. W tym momencie obiecała sobie, że nigdy w życiu, tak jak jej matka, nie poświęci się dla mężczyzny i nie zrezygnuje z własnej ambicji i zrobi wszystko by osiągnąć sukces i udowodnić Miguelowi, że się mylił. Wiedziała, że tylko niezależność i determinacja mogą ją doprowadzić do tego celu. Obserwując Wandę, Wiki zdała sobie sprawę z tego, do czego prowadzi przywiązanie, a wręcz toksyczna miłość. To doświadczenie, choć bolesne otworzyło jej oczy na wiele kwestii. Z twarzą wilgotną od łez , podróżując komunikacją miejską podjęła definitywną decyzję o rozstaniu z Przemkiem. Po pierwsze niezależność… po drugie kariera… a po trzecie ? No właśnie …co po trzecie ….? Jeszcze kilka miesięcy temu nie spodziewałaby się, że te słowa staną na szczycie jej piramidy wartości, tym bardziej nie przypuszczałby jak szybko los zweryfikuje jej postanowienia. 

- Powiedz mi Agata, czy my z tego kiedyś wyrośniemy ? –zapytała Wiki niewyraźnym głosem, który w tej chwili wydawał jej się dziwnie obcy. Wiedziała, że teraz wszystko się zmieni, że nic już nie będzie takie jak przedtem. Kompletnie nowe rozdziały z cyklu „ Consalida – pomyłka czy rozczarowanie ? ” dopiero miały nadejść.. -  Mam nadzieję, że ten nowy rozdział w moim życiu okaże się bardziej udany – obawiała się tego co ją czeka, a mianowicie życia na własną rękę, wiedziała, że bez wsparcia rodziców będzie skazana na nie tylko na osamotnienie i  debet na koncie, ale również na wiele innych, bardziej dojmujących trudności. 
- Z czego ? –dopytywała zza drzwi toalety zdezorientowana Woźnicka .
- Z tego życia na pół gwizdka – westchnęła głośno ,przecierając dłonią zaszklone oczy. Wspomnienie ich szaleńczych, studenckich imprez po zakończonej w czerwcu sesji zdawało jej się bardziej odległe niż kiedykolwiek, wręcz budziło jej zniesmaczenie.
- Jeszcze rok studiów przed nami … - zaczęła gotowa już do wyjścia blondynka ,która niewiadomo kiedy pojawiła się tuż za plecami rudej – A potem…właśnie życie – dodała obojętnie, nieświadoma tego jak szybko resztki humoru Wiki ulotniły się za obskurne drzwi ich kawalerki.
- Wielka kariera medyczna – ironizowała Consalida, pocierając dłonią pulsujące z bólu skronie.
-Może i jedno i drugie – stwierdziła filozoficzne  blondynka – A może kolejne dziesięć lat nauki – dokończyła z przekonaniem.
-Ten scenariusz jest chyba najbardziej prawdopodobny – potwierdziła rudowłosa ,wiążąc długie włosy w zgrabnego koczka.
-Dlatego musimy w pełni wykorzystać ten pozostały nam czas – powiedziała z udawanym patosem Agata, gestykulując w bardzo nienaturalny sposób, który łudząco przypominał mowę jednego osobliwego, zgrzybiałego profesora , z którym w ostatnim semestrze odbywały się ich wykłady z farmakologii. 
-Bardzo śmieszne. Naprawdę – prychnęła ,zakładając zagubiony kosmyk miedzianych włosów za ucho – Nienawidziłam tego grzyba – szepnęła ,po raz pierwszy tego dnia w pełni szczerze się uśmiechając. Chyba gorzej już być nie może- myślała z nadzieją, chwytając się kurczowo lekkiego powiewu optymizmu, który powoli zaczął koić jej wymęczony ciągłymi rozmyślaniami umysł. Ruda postanowiła nie wyprzedzać faktów, tylko postępować według swoich wcześniejszych postanowień. W tym momencie  Consalida nawet nie śmiałaby przypuszczać jak bardzo jej życie zmieni się w ciągu następnych kilku miesięcy. Była kompletnie nieświadoma tego , co już wkrótce ją czeka, a co było ostatnią rzeczą, którą spodziewałaby się spotkać na swojej drodze… „Fortuna dictur caeca”.

poniedziałek, 1 lutego 2016

„Tempus fugituje niezależnie od nas ”

Witajcie !

Nie można się nie zgodzić z widniejącymi w tytule słowami.Czas pędzi wokół nas w zatrważająco szybkim  tempie. Minuty zamieniają się w godziny,a te następnie w kolejne zwariowane dni, które w mgnieniu oka stają się miesiącami, a wkrótce latami... W codziennym biegu za przyziemnymi sprawami niezwykle trudno jest zauważyć ten wieczny wyścig człowieka z tym jednocześnie znanym,a tak naprawdę kompletnie obcym nam przeciwnikiem -zagadkowym Mr T. On sam staje się nie ujawniać, ale z łatwością każdego dnia możemy obserwować skutki jego nieustannej działalności, począwszy od ledwie widocznej zmarszczki  na czole, a kończąc na pierwszym siwym włosie. Zdaje się, że funkcjonujący od wieków konsensus społeczny w swoim założeniu pragnie nie tyle ukryć, co odsunąć od ludzkiej świadomości istnienie tego zagadkowego tworu. Czas, coś całkiem oczywistego, stanowiącego podstawę naszej egzystencji jest w ludzkim rozumieniu jedynie skrótem myślowym. Chyba nikt nie jest w stanie pojąć swoim umysłem nieskończoności tego zjawiska. Mr Time to przyszłość, przeszłość, teraźniejszość, wieczność...,ale i jedność, to świadectwo i więź łącząca człowieka z otaczającym go światem, ujęta tym jednym, trwałym, utartym  w świadomości słowem. Niełatwo jest pojąć właśnie ową więź łączącą nas z niezwykle zagadkowym zjawiskiem jakim jest czas .Przecież  sami w dużej mierze go określamy,kreujemy,a nawet trwonimy wedle własnej woli, a jednak nie potrafimy nad nim zapanować ... to jest właśnie największa bolączka ludzkości - brak pogodzenia się z faktem istnienia czegoś, co wykracza poza naszą kontrolę, a nawet zdolności pojmowania. Człowiek z natury jest dominantem ,chce posiąść władzę nad wszystkim, co go otacza, wciąż pragnie udowadniać swoją wyższość, nieomylność i wyjątkowość...nie zdaje sobie sprawy z własnej małości...To własna pusta pogoń za  urojeniami i zwykła próżność doprowadziła do upowszechnienia się w świecie sformułowania jakim jest owa " walka z czasem ", która przywiodła nas do wewnętrznego rozdarcia i ruiny ideałów. Bo przecież nie można walczyć z czymś, co stanowi część własnego "ja"? Jasnym jest,że walka z samym sobą może prowadzić jedynie do destrukcji, a jednak większość z nas, mimo jej absurdalności podejmuje to wyzwanie. Czy słusznie ? Czy można walczyć z czymś nieuniknionym ? Czas i człowiek to nierozłączna jedność, to dwa elementy funkcjonujące w wiecznej symbiozie ich rozerwanie to zamach na naturze. Zrozumienie tej zależności, a choćby jego próba to już połowa sukcesu. Zaakceptowanie faktu naszej nierozerwalności z Mr T przynosi jedynie korzyści i umożliwia nam skupienie się na priorytetach i tym,co naprawdę liczy się w życiu. W taki oto sposób zaoszczędzamy sobie rozczarowań, bólu i pieniędzy. Nic ,a tym bardziej nikt nie jest w stanie zatrzymać postępu tego procesu jakim jest  "zjednywanie się z czasem", które i tak czeka każdego z nas. Może warto się zastanowić i poniechać swoich nieudolnych konszachtów przeciw Panu Tempusowi i przyjąć do wiadomości jego współistnienie ? To nie jest nasz wróg, to część nas samych. Może wbrew pozorom Mr Time jest naprawdę kimś nam niezwykle  bliskim ? To razem z nim przeżyliśmy każdą cudowną chwilę naszej najwspanialszej, niekończącej się przygody - życia. Również to dzięki niemu możemy obserwować wszelkie zachodzące wokół nas zmiany, począwszy od wschodu czy zachodu słońca,a kończąc na narodzinach, dorastaniu i śmierci, która stanowi dopiero półmetek ludzkiego trwania we Wszechświecie.Uznanie Mr T nie za wroga, nie za Dominus  Universae, a za naszego towarzysza, bliskiego przyjaciela to początek całkiem nowego etapu w  życiu,czasu samorealizacji, szczęścia i wewnętrznego spokoju. Może warto zatrzymać się na chwilę i spojrzeć na życie z dystansu ? Bo czy warto trwonić je na błahe sprawy, które przynoszą nam jedynie rozczarowania? Czy warto stwarzać nieistniejące problemy i dokładać sobie zmartwień ? To nie czas jest naszym przeciwnikiem, ale my sami, nasze ograniczenia, obawy i niedoskonałości. To one budują wokół nas gruby mur samotności, niezrozumienia, nietolerancji i nieporozumień. To gnębiące nas wytwory umysłu odseparowują nas od społeczeństwa i zmuszają do zakładania coraz to nowych masek, dzięki którym chcemy chronić się przed innymi, a tak naprawdę sprawiają,że ukrywamy się przed samymi sobą. Stwarzanie mylnego wizerunku to próba tuszowania wad nie przed znajomymi,przyjaciółmi czy bliskimi,ale właśnie przed nami  samymi .To my sami ciągle gramy i zmuszamy innych do  podtrzymywania tego chorego treningu aktorskiego. A może warto się zastanowić, czy zaakceptowanie siebie jest prostsze, niż próba przekształcenia naszego prawdziwego oblicza na potrzeby ówczesnego świata ? To my istniejemy dla świata, ale i on funkcjonuje dla nas. Warto o tym pamiętać i pozostać sobą, bez względu na wszystko. Ważnym jest by nie pogrążać się w przeszłość, ale skupić się na tym, co będzie, bo w końcu nasze życie jest tylko nikłym,niezauważalnym błyskiem w historii świata, jednak dla nas jest najcenniejszym darem jaki kiedykolwiek mógł zostać nam podarowany. Pogodzenie się z Mr Time'em ,z otaczającym nas światem,a w szczególności z samym sobą to klucz do sukcesu. Każdy z nas jest inny, każda sekunda naszego życia różni się od tej minionej,ale również i od tej, która ma dopiero po niej nastąpić. Jak głoszą słowa polskiej noblistki :

                                                                 Nic dwa razy  


Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.
Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.
Żaden dzień się nie powtórzy, nie ma dwóch podobnych nocy, dwóch tych samych pocałunków, dwóch jednakich spojrzeń w oczy. Wczoraj, kiedy twoje imię ktoś wymówił przy mnie głośno, tak mi było, jakby róża przez otwarte wpadła okno. Dziś, kiedy jesteśmy razem, odwróciłam twarz ku ścianie. Róża? Jak wygląda róża? Czy to kwiat? A może kamień? Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
nie ma dwóch podobnych nocy,
dwóch tych samych pocałunków,
dwóch jednakich spojrzeń w oczy.
Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było, jakby róża
przez otwarte wpadła okno.
Dziś, kiedy jesteśmy razem,
odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne. Uśmiechnięci, współobjęci spróbujemy szukać zgody, choć różnimy się od siebie jak dwie krople czystej wody.
Miniesz - a więc to jest piękne. Uśmiechnięci, współobjęci
spróbujemy szukać zgody,
choć różnimy się od siebie
jak dwie krople czystej wody.
  

Autor : W. Szymborska 


Tak, dawno mnie tutaj nie było i jest mi szczerze przykro z tego powodu. Nie chcę się tłumaczyć, ale po prostu jestem bardzo zapracowana. W tym roku mam wiele rozlicznych obowiązków i zajęć dodatkowych oraz ogrom innych poważniejszych niedogodności, które czekają na rozwiązanie.Miałam chwilowo poważniejsze problemy ze zdrowiem, ale już jest lepiej, więc myślę, że teraz wyjdę już na prostą i uda mi się częściej coś publikować, tym bardziej, że weny i pomysłów nie brakuje. Zaczęłam nawet ostatnio pisać nowe opowiadanie, znacznie różniące się od tego, które tutaj prowadzę. Może chcecie próbkę ? Napomknę, że jest to (mhmm- żeby zbyt wiele nie zdradzić) opowiadanie przedstawiające losy dobrze nam znanych bohaterów, w głównej mierze Wiktorii, ale w zupełnie innym momencie jej życia ,a mianowicie czasach przed LG ( choć sam staż i rezydentura w LG też jest w planach). Co do obecnego opo, jak już wspominałam w ferie zimowe ( 15.02 ) ostatecznie pojawią się nowe części, choć spory ich fragment czeka już od wakacji na publikację , może uda mi się wcześniej wstawić ( ten tydzień ? ). 

Powyższe "coś" to efekt mojego dziwnie filozoficzno-melancholijnego humoru - przepraszam Was za to ...nachodzą mnie różne myśli... Rozpisałam się nieco. Cóż sądzę, że po takiej przerwie należą się wam wyjaśnienia. 

Przepraszam Was bardzo po raz kolejny za tą przerwę :(

Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za to, że jeszcze czekacie ! :D



środa, 19 sierpnia 2015

XXXVII - część I

Tak ...kolejna część i dwie wiadomości ode mnie. I ( wiem ,spóźniłam się...wybaczcie :( Wstawiam next'a o trzeciej w nocy, bo nie wiem dlaczego, ale zdecydowałam się napisać go od samego początku, został podzielony) II (jutro, a właściwie to już dzisiaj pojawi się kolejna część- kontynuacja tej podzielonej :D, wstawiłabym to jako całość, ale nie chciałam znowu "przekładać",tym bardziej ,że obiecałam część, z którą i tak spóźniłam się o kilka godzin) . Z góry uprzedzam ,że kontynuacja tego next'a będzie też jakoś na "granicy" środy i czwartku. Będzie również o wiele ciekawsze i będzie w niej więcej akcji. To jest taka przystawka...w cz. II Alex i Falkowicz występują w pełnej krasie. Jeszcze raz przepraszam bardzo...ale mam wenę, więc postaram się Wam to wynagrodzić. 

Dziękuję za to, że jeszcze czekacie i macie  do mnie cierpliwość :D 
Pozdrawiam 


Gęsty, żółtawy i aromatyczny dym, unoszący się z nadpalonego ,kubańskiego cygara najwyższej jakości cienką zasłoną obłoczków przesłaniał ogromnych rozmiarów jasne  pomieszczenie ,którego centralnym elementem było duże, zabytkowe, misternie rzeźbione biurko z egzotycznego drewna rodzimego gatunku. Starszy, niemal już całkiem siwy mężczyzna poderwał się gwałtownie z wysokiego fotela i jednym sprawnym ruchem dłoni zgasił dymiący tytoń w srebrnej papierośnicy, stojącej na honorowym miejscu tuż obok rodzinnego zdjęcia. Wiekowy jegomość chwycił za  chłodną oprawę fotografii i odwrócił się w stronę wychodzącego na ogrody ,wysokiego okna wzdychając przy tym ciężko. Jego mocno pomarszczone i ogorzałe od południowego słońca czoło zmarszczyło się jeszcze bardziej na widok uśmiechniętych twarzy zdobiących zdjęcie. Przełknął głośno ślinę i z żalem przejechał dłonią po ceramicznej ramce, w miejscu ,w którym na nieco wyblakłej już fotografii znajdowała się twarz jego żony. W szmaragdowych oczach staruszka odnaleźć można było w tym momencie zarówno smutek, żal ,rozgoryczenie jak i złość. Bezsprzecznie Ricardo przesycony był gniewem , ciężarem wyrzutów sumienia ,ale również wstrętem. Wstrętem do samego siebie. Teraz ,kiedy udało mu się przezwyciężyć śmiertelną chorobę z dnia na dzień coraz bardziej doceniał wartość życia i paradoksalnie z coraz większym trudem przychodziło mu spoglądanie na własne odbicie w lustrze.- Zaślepiła mnie żałoba- po latach życia w zastoju wreszcie to do niego dotarło, w wymiarze większym ,niżby kiedykolwiek sądził. Z obecnego punktu widzenia jego ówczesne zachowanie zdawało się być kompletnie irracjonalne, infantylne, po prostu sprzeczne z jakąkolwiek logiką i zasadami. – Czemu tak późno to do mnie dotarło ?–wyrzucał sobie, przenosząc spojrzenie swoich intensywnie zielonych oczu na twarz jedynej córki, która na zdjęciu znajdowała się tuż obok matki. W chwili śmierci Wandy ,razem z nią umarła też część jego osobowości. – To była bezsprzecznie ta lepsza cząstka- myślał ,uśmiechając się pod nosem. Zdawał sobie sprawę, że zmarła żona zapewne zaprzeczyłaby jego stwierdzeniu, a on ponownie „odbiłby piłeczkę”. Kłótnie  były nierozłączną częścią życia Consalidów. Nawet, a może szczególnie tego brakowało mu w obecnym życiu. Tęsknił za ciętym językiem zmarłej żony, ich wybuchowymi dyskusjami i niekończącymi się kompromisami, którymi przez jego karierę dyplomatyczną mocno naznaczone były ich małżeństwo. Jego obecna egzystencja, bo tak należałoby nazwać stan ,w którym tkwił od ostatnich sześciu lat ,była pasmem niekończących się błędów. Najpierw odrzucił znajomych, przyjaciół, kompletnie odciął się od  Hiszpanii, swego ojczystego kraju, następnie  wybrał życie na innym kontynencie, aż wreszcie zerwał kontakt z ukochaną córką. Szczególnie ta ostatnia decyzja budziła teraz  jego rozgoryczenie.  Zaślepiony swoim bólem odepchnął od siebie jedyne dziecko. – A to przecież Wiktoria straciła matkę – wreszcie zrozumiał, że śmierć Wandy nie była ciosem tylko dla niego. Nie potrafił pojąć dlaczego z taką premedytacją unikał kontaktu z latoroślą. Teraz dobrze zdawał sobie sprawę, że mocno zawiódł jako ojciec. Tym bardziej ,że wiedział na jak wielkim życiowym zakręcie była wtedy Wiki. Swoim egoistycznym nastawieniem pozbawił córkę pomocy i tak potrzebnego jej wsparcia. W jednym momencie straciła przysłowiowy grunt pod nogami, i to po części z jego winy. Sprzedając zabytkową rezydencję w Hiszpanii pozbawił córkę jednocześnie rodzinnego domu, miejsca ,w którym się wychowała, a  które było jej prawdziwym rajem na Ziemi, jak i również źródła  rodzinnego ciepła. Swoim wyjazdem sprawił ,że Wiki została pozbawiona jakiegokolwiek oparcia, poczucia bezpieczeństwa.  A to właśnie on, jej ojciec, najbliższy krewny, osoba , na którą wcześniej zawsze mogła liczyć pozostawił ją zupełnie samą… teraz wydawało mu się to absurdalne. Nie potrafił tego pojąć. Śmierć Wandy powinna jeszcze bardziej zbliżyć ich do siebie, a tymczasem rozdzieliła ich na długie lata. Z jednej strony Hiszpan był dumny z córki, że mimo tylu przeciwności była w stanie ułożyć sobie życie na nowo, z drugiej jednak bardzo żałował ,że nie było go przy niej w tym trudnym czasie. Nie służył jej pomocą ,radą ,był nieobecny na ślubie Wiktorii, nie mógł obserwować jak jego mały wnuczek rośnie ,stawia pierwsze kroki, jak się uśmiecha  i radośnie szczebiocze. Tak bardzo żałował swojego postępowania.  Chciał jak najszybciej naprawić swoje błędy i wreszcie móc być przy rodzinie, bo jak słusznie twierdził ,przecież tak naprawdę to tylko ona się liczyła. Ricardo był świadom ,że  wcześniej zachował się tak jakby chciał wymazać wszystko to, co wiązało się z jego zmarłą żoną .- W dużej mierze to  mi się udało – myślał z niesmakiem. – Na szczęście Wiki nie jest tak uparta jak ja - uśmiechnął się delikatnie, przenosząc swoje spojrzenie na ekran telefonu, na którym właśnie wyświetlił się numer jego pociechy. Od  ostatniej wizyty Rudej  w Buenos Aires ich relacje wreszcie odzyskały normalny, naturalny charakter. Wiele sobie wyjaśnili i w końcu dotarło do niego ,co traci przez swój bezsensowny strach i dumę. Odnalazł wewnętrzny spokój i wreszcie uporał się z żałobą po żonie. Teraz zrozumiał,  że jego życie może mieć jeszcze sens i znaczenie, że nie wszystko jest skończone. A on przecież wciąż ma rodzinę, ma córkę i wnuka, którzy go potrzebują. Nie jest sam. A co najważniejsze, ma  czas ,który w pełni może im poświęcić, a którego poskąpiono jego małżonce. Obecnie doceniał każdą sekundę, każdy oddech, najniklejszy uśmiech, każde spojrzenie na  błękitne, falujące morze, najmniejszy błysk wdzięczności w oczach innych ludzi, którzy dziękowali mu za okazaną pomoc . Kiedyś zastanawiał się, po co w ogóle jest mu dane dalej funkcjonować w świecie pozbawionym jego Wandy. Zrozumiał . Od niedawna już wiedział ,że żyje jeszcze po to,  by cieszyć się każdą urokliwą chwilą tego kruchego życia  nie tylko za siebie ,ale  za ich dwoje. Był jej to winien.
- Pokochałabyś tego chłopca – szepnął ledwie słyszalnym głosem w kierunku fotografii Wandy ,kiedy zakończył rozmowę telefoniczną z Rudowłosą. Rozmawiał z nią niemal codziennie, a wieści o poczynaniach małego , które do niego dochodziły wywoływały szczery uśmiech i prawdziwy cień rozbawienia na niegdyś zawsze poważnym obliczu pana Consalidy. Bardzo chciał poznać swojego wnuczka  i nie zamierzał z tym zwlekać aż do wakacji, które mieli wspólnie spędzić w Argentynie. Po wygranej walce z nowotworem nie brakowało mu energii i zapału by odbudować swoje niegdyś ciekawe i barwne życie. Nie próżnował. Podziękował swojemu wiernemu przyjacielowi Jose i jego żonie wyprawiając w  siedzibie ambasady przyjęcie dla całej ich sporej rodziny ,wszystkich jego współpracowników i ludzi ,którzy okazali mu serce w czasie choroby. Przez ostatnie miesiące bardzo się zmienił ,co z ulgą zauważyli jego podwładni. Znów potrafił się uśmiechać, kilkukrotnie został przyłapany na nuceniu pod nosem kolejnego hitu znanej kolumbijskiej piosenkarki, a nawet pierwszy raz od sześciu lat wziął tygodniowy urlop w pracy. Teraz chciał poświęcić się rodzinie i w duchu już obiecał sobie, że będzie bezgranicznie rozpieszczał wnuka, oczywiście ku zmartwieniu Wiki. – Od czegoś w końcu są ci dziadkowie – myślał z rozbawieniem, szykując dla małego nie lada niespodziankę. Wiedział ,że  Alex  byłby prawdziwym oczkiem w głowie Wandy, która  gdy dowiedziała się o gnębiącej ją miażdżycy ,niejednokrotnie mówiła mu, że marzy tylko o tym by jeszcze doczekać narodzin wnuka. Niestety tego marzenia nie udało jej się spełnić.
Rozmyślania Ricardo, który skrzętnie przygotowywał swoją podróż do Londynu przerwał cichy pisk telefonu stacjonarnego .

- Tak, Marie? – rzeczowo zwrócił się do młodziutkiej sekretarki, która kilka sekund po sygnale zjawiła się w jego przestronnym gabinecie.
- Panie ambasadorze, Angelo …znaczy pana zastępca – ciemnowłosa piękność zmieszała się nieco – czeka na korytarzu – dokończyła ciepłym głosem ,wygładzając dłonią zagniecenie na granatowym żakiecie .
- Niech wejdzie – odpowiedział pewnym głosem  ,nie spuszczając wzroku z blatu biurka – A …chwileczkę ! -  wreszcie przeniósł swój wzrok na podwładną – Zrobiłabyś nam mocną kawę ? –zapytał ciepło – Tą co zwykle – dodał ,gdy zniknęła za pełnymi złoceń drzwiami, w których w tym samym momencie zjawił się wysoki czarnowłosy mężczyzna w garniturze, którego twarz skutecznie szpeciła siwa ,kozia bródka, mocno kontrastująco z jego ciemnymi jak noc włosami.
-Panie ambasadorze – skłonił głową ,siadając na drewnianym krześle wprost naprzeciwko szefa
-Siadaj Angelo – zaczął swobodnie Consalida, który niespodziewanie poderwał się ze skórzanego, brązowego fotela – Jak długo razem pracujemy ? –zapytał niezobowiązująco, ponownie wpatrując się w widoczne za wykuszem ,oświetlone gorącym słońcem ogrody. Głęboka zmarszczka na opalonym czole ambasadora  pogłębiła się nieco, gdy przeniósł swoje spojrzenie na twarz sfrasowanego pracownika.
- Będzie jakieś sześć lat – młodszy z mężczyzn westchnął ciężko ,obawiając się do czego swoim pytaniem zmierza  szef.
- No właśnie – twarz staruszka rozpromieniła się momentalnie – To chyba wystarczająco długo byś w końcu zaczął mówić mi po imieniu – uśmiechnął się szczerze . Angelo spojrzał na niego zaskoczony.  Kilka miesięcy temu ambasador przeszedł prawdziwą  „przemianę” ,która jak się zdawało wciąż trwała. Niestety przyzwyczajony do surowych rządów Consalidy mężczyzna nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Cały czas zastanawiał się, czy szef przypadkiem nie wystawia go na kolejną próbę. Kiedyś przywiązywał ogromną wagą do tego by w ambasadzie panowała oficjalna atmosfera.
- Dobrze- odparł ,spuszczając wzrok – Ricardo – to imię ledwie przeszło mu przez gardło .Nigdy nie pałał sympatią do przełożonego, na co zresztą ten sobie zasłużył.
- Mam nadzieję ,że wszystko jest już przygotowane ? – w głosie Consalidy dało się wyczuć zniecierpliwienie i cień dawnej surowości, która paradoksalnie przywróciła Angelowi pewność siebie.
-Oczywiście – odparł dumny z siebie zastępca, który wysilił się nawet na zdawkowy uśmieszek.
- Znakomicie – staruszek kiwnął głową z aprobatą – Tutaj znajdziesz wszystkie kody dostępu, potrzebne numery telefonów, karty magnetyczne i klucze – wskazał na małe ,czarne, skórzane pudełeczko ,po czym  dziarskim krokiem podszedł do podwładnego.
- Powodzenia – klepnął go przyjacielsko w ramię- Wszystkie wizyty masz w organizatorze – dodał na odchodne, mijając się w drzwiach z sekretarką. – Marie wprowadzi cię w grafik – dopowiedział, biorąc od zdezorientowanej kobiety filiżankę z czarnym naparem.
-Dziękuję kochana-  uśmiechnął się do niej zawadiacko , zostawiając dwóje pracowników w niemałym szoku. Zmieszany, właśnie mianowany tymczasowym ambasadorem Angelo spojrzał pytającym wzrokiem na sekretarkę, która w obronnym geście rozłożyła bezradnie ręce.  Oboje wiedzieli, że minie jeszcze sporo czasu zanim przyzwyczają się do nowego oblicza dyplomaty, który od kilku dni tryskał zaskakująco dobrym humorem.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Falkowicz z wyraźnym napięciem w oczach wpatrywał się w  mocno zaskoczoną jego propozycją Wiktorię. Rudowłosa po chwili krepującej ciszy wreszcie przeniosła na niego zagubione spojrzenie swoich szmaragdowych oczu . Nie miała najmniejszego pojęcia, co ma sądzić o jego pomyśle. Na początku propozycja Profesora wydawała jej się czymś naturalnym, oczywistym, lecz po chwili do jej umysłu dotarła potężna fala wątpliwości, a także spory powiew zdrowego rozsądku, który  skutecznie przywołał ją do rzeczywistości. Teraz nie mogła pozwolić sobie na przerwę w pracy, to było dla niej oczywiste. Zależało jej na tym, by  Alex i Andrzej mogli wreszcie naprawdę się poznać, spędzić ze sobą trochę czasu , zbudować prawdziwą relację, ale nie aż takim kosztem. Chciała dobra synka i kochała go ponad wszystko, nawet ponad swoją pasję, którą była medycyna. Jednak zdawała sobie również sprawę z tego, że nie może całkowicie poświęcać swojej kariery by przyspieszać to, co i tak z jej perspektywy było nieuniknione . Nie rozumiała jaką rolę w całym tym procesie odgrywa czas, który zresztą nigdy nie był jej sprzymierzeńcem.

Profesor doskonale wiedział , że najbliższe tygodnie będą kluczowe dla jego relacji z synem, dlatego nie zamierzał dłużej czekać i tak łatwo odpuścić okazji na bliższy kontakt z Alex'em. Chciał jak najszybciej zdobyć nie tylko zaufanie, ale także serce synka. Wspólny wyjazd we trójkę wydawał mu się idealnym rozwiązaniem. Mały mógłby w naturalny sposób zaakceptować jego obecność, spędzić z nim wspólnie odrobinę  czasu, bez niepotrzebnej rozłąki z mamą. Falkowicz wiedział, że rola Wiki w tej sytuacji jest ogromna. Po prostu dzięki jej obecności ich relacja bez zbędnych problemów przeszłaby na wyższy poziom. Pragnął tego z całego serca. Przy Rudej Alex zapewne czułby się bezpieczniej, ale i on również mógłby poczuć się pewniej. Mimo szczerych chęci wciąż dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że nie posiada żadnego doświadczenia w kontaktach z dziećmi. Wydawać by się mogło dziwne, ale nigdy nie rozpatrywał syna jako typowego dziecka. Mały po prostu odbiegał od jego dotychczasowych wyobrażeń, był inny, wyjątkowy. Dla niego był po prostu kimś ważnym, najważniejszym i tak go właśnie traktował . Kiedyś sądził, że zwykła  rozmowa z  dzieckiem to prawdziwa katorga, że ci mali ludzie tak naprawdę w większości nie rozumieją tego ,co chce im się przekazać. Przy Alex’ie w ogóle nie odczuwał tego dyskomfortu. Mały był dla niego szalenie ciekawym rozmówcą. Z zaskoczeniem zauważył ,że każda chwila z nim spędzona wcale mu się nie dłużyła, a wręcz przeciwnie, na każdą kolejną czekał z coraz większą niecierpliwością. Falkowicz traktował syna jako równego sobie towarzysza. To przychodziło mu z łatwością. Alex niewątpliwie zyskał nie tylko miłość, ale również i szacunek taty . Z punktu widzenia Profesora było to niebywałe osiągnięcie, bo w całym swoim życiu niewielu osobom przed nim to się udało. Przy małym  nie musiał planować następnych słów, czynów ,wszystko toczyło się w swoim naturalnym tempie. Właśnie ta naturalność była czymś zupełnie obcym w życiu Andrzeja.  Czymś, czego w głębi serca trochę się obawiał. Gdy tracił możliwość planowania, wyprzedzania czynów innych osób ,tracił część siebie i swojego  systemu obronnego, z którym mocno zżył się przez lata. To było kolejnym powodem ,dla którego chciał by Wiki towarzyszyła im podczas wyjazdu. Równoważyłaby jego obawy i ciekawość Alex’a. Nie ukrywał, że takie rozwiązanie byłoby korzystne również ,a może szczególnie dla niego. Dobrze wiedział ,że oddałby wiele by znów móc codziennie oglądać jej przyozdobioną maleńkimi piegami  twarz, słyszeć jej uroczy  śmiech i pełen pasji głos podczas toczonych z nim dyskusji. Te kilka dni byłyby prawdziwą namiastką dawnych  cudownych chwil, które miał okazję spędzić z Rudowłosą. Ponadto on ,Alex oraz Wiki mogliby chociaż przez kilka dni poczuć się jak prawdziwa rodzina. – Jak?- prychnął w myślach, samo to krótkie słowo porównania go zirytowało . Sam nie zdawał sobie sprawy jak bardzo o tym marzył. Właśnie o rodzinie, o ciepłym domu dla synka, ale również i dla siebie.  Wiktoria, Alex, Adam , byli dla niego wszystkim. Czy tak wiele oczekiwał ? Czy czas w towarzystwie kochanych osób  przerasta limit szczęścia przypadający na przeciętnego człowieka ? – myślał z goryczą. Nawet ta namiastka bliskości ,to złudzenie rodzinnych więzi by mu wystarczyło. Może wtedy udałoby mu się zapełnić pustkę, którą mimo upływu wielu lat wciąż odczuwał. Każdy zasługuje na miłość.- A w końcu nic co ludzkie nie jest mi obce- podniósł lewy kącik ust, przypominając sobie słowa starożytnego filozofa.

- Andrzej…- zaczęła niepewnie Rudowłosa, starając się ostrożnie dobierać słowa. W jego stalowych oczach z łatwością dojrzała napięcie i zaangażowanie. Patrząc na wyraz jego twarzy po prostu nie potrafiła mu odmówić. Mimowolnie uśmiechnęła się, obserwując jak nerwowo przeczesuje  ręką swoje przyprószone już siwizną włosy ,już dawno odkryła ,że ich syn odziedziczył po Falkowiczu również ten tik.  Niepewność w zachowaniu Profesora była czymś nowym dla Rudej . Z każdą kolejną chwilą, którą ostatnio spędziła w jego towarzystwie wynosiła  wyraźne przeświadczenie o tym, że Alex jest teraz dla niego najważniejszy. Była bardzo zaskoczona jego zachowaniem i troską jaką chciał obdarzyć małego. Nigdy nie przypuszczała ,że Andrzejowi tak bardzo zależeć będzie na kontakcie z dzieckiem. – Nie tylko w tej kwestii się myliłam – westchnęła w myślach, odczuwając falę chłodu docierającego do jej piersi.- Niestety ,ale…- kontynuowała z nieukrywanym żalem w głosie
-Ale – westchnął teatralnie – Wiki – przeniósł na nią swój zbolały wzrok – dlaczego zawsze musi być to „ale”… - dokończył ostrzejszym głosem – Przecież ten wyjazd niesie ze sobą jedynie korzyści – dodał spokojniejszym głosem, opanowując się nieco. Przybrał swoją niezawodną maskę negocjatora.
- Bardzo chciałabym jechać …naprawdę – powiedziała szczerze, delikatnie kładąc swoją dłoń na ręce Andrzeja- Niestety mam też pracę, nie mogę po raz kolejny tak po prostu wziąć urlopu na żądanie – starała się przemówić do zawodowej strony jego osoby.
- Rozumiem – odpowiedział chłodno, unikając jej wzroku – Po prostu zależało mi na tym byśmy z małym  , na jakimś neutralnym gruncie, mogli wreszcie trochę lepiej się  poznać – dokończył pozbawionym emocji głosem.- Wydawało mi się…- urwał , poluzowując czarny, jedwabny  krawat- …że spodoba Ci się ten pomysł – spojrzał na nią znacząco spod zmarszczonych brwi.
- I miałeś rację – jej twarz rozjaśnił delikatny uśmiech – Bardzo chciałabym spędzić ten czas zarówno z Alex’em …-zawahała się ,zdziwiona własną szczerością – jak i z tobą – dopowiedziała, uważnie obserwując zmarszczkę, która po jej słowach pojawiła się na czole chirurga.
- Nie chcę się narzucać – przyznał wbrew prawdzie, wstając z sofy – Zbyt bardzo mi zależy…..- zaczął pewnym siebie głosem ,zapinając guzik grafitowej marynarki.
- Na Alex’ie –przerwała mu z nikłym uśmiechem , również wstając z fotela.  Ich oczy znalazły się w jednej linii. Profesor zamierzał uzupełnić jej wypowiedź. – Wiesz…- zaczęła nieoczekiwanie, podchodząc na tyle blisko mężczyzny, że czuła jego ciepły oddech na swoim czole- Nigdy nie przypuszczałam, że tak bardzo będzie Ci na kimś zależeć –dokończyła cicho, wciąż nie spuszczając z niego swojego poruszonego spojrzenia.
- To mój syn- stwierdził pewnie – Jest dla mnie wszystkim – nawet przez sekundę nie wahał się z odpowiedzią. Zaintrygowany spojrzał na Rudowłosą, na policzku której pojawił się blady rumieniec.
-Pamiętam jak kiedyś wyjątkowo wiele znaczył dla ciebie pewien lek,wtedy  on również był dla ciebie wszystkim  –powiedziała zmieszana, przywołując we wspomnieniach pasję z jaką Profesor opowiadał jej o możliwościach swojego specyfiku.Dobrze pamiętała błysk, który wypełniał wtedy jego ciemnoszare tęczówki. Uczucie ,które dzisiaj dojrzała w jego oczach diametralnie różniło się od tego, które zapamiętała. Nie była to bynajmniej duma czy uniesienie, to była miłość. Wyraźnie to zrozumiała i już nie miała wątpliwości.
- Proszę, Wiktorio – skarcił ją wzrokiem – Nie porównuj naszego syna do leku – skrzywił się na samą myśl o specyfiku. Z perspektywy czasu obwiniał rzekome „dzieło swego życia” za ciąg wydarzeń, który doprowadził go do absurdalnego ślubu z Kingą i utraty Wiki.
- Chodzi mi o to…- zadrżał jej głos , westchnęła by przywrócić swojemu oddechowi normalny rytm- Myliłam się – nerwowo splotła dłonie, głośno przełykając ślinę . Profesor spojrzał na nią zdezorientowany. – Myślałam, że nie będziesz potrafił go pokochać, być dla niego dobrym ojcem… -przyznała przygaszona. Falkowicz zacisnął usta w wąską linię, jego serce zaczęło bić w szybszym tempie.- Teraz kiedy widzę ile Alex dla ciebie znaczy, jak bardzo się starasz …Jest mi po prostu wstyd- zaśmiała się nerwowo, przecierając dłonią zaszklone oczy .- Doceniam to, naprawdę – odważyła się spojrzeć mu w oczy. Andrzej  mocno objął ją ramieniem. Mimo że przyrzekli sobie, że więcej już nie będą poruszać tematu przeszłości wiedział ,że prędzej czy  później przyjdzie im ponownie zmierzyć się z ranami sprzed lat. Takie oczyszczenie było im potrzebne by na nowo odbudować swoje zaufanie.- Swoją drogę, świetnie sobie radzisz w roli taty- przyznała pewnie , ocierając łzy. Na jej słowa Falkowicz uniósł prawy kącik ust do góry w delikatnym uśmiechu. Bardzo pragnął tego by wypowiedziane przez Wiktorię zdanie okazało się prorocze.

- Tak mocno kocham naszego syna – podkreślił przedostatnie słowo- w głównej mierze dlatego, że równie mocno , a może jeszcze silniej  kocham ciebie – wyznał pewnym głosem, czule odgarniając miedziane włosy Wiktorii do tyłu , odsłaniając przy tym jej długą szyję. Zaskoczona Ruda spojrzała w szare, hipnotyzujące oczy Andrzeja, z których niechętnie odczytała prawdę.  Może wolałaby udać zszokowaną, lub urażoną ,tak byłoby łatwiej ,ale wbrew swojej woli słowa profesora wcale nie były dla niej zaskoczeniem. Być może dlatego, że ona również  ,mimo upływu lat , wciąż odwzajemniała jego uczucia. Zdawało jej się teraz , że to co ich łączy jest  oczywiste i oboje od dawna zdawali sobie z tego sprawę. Falkowicz bez skrępowania dotknął  jej policzka. Opuszkami palców  musnął jej twarz od czoła ,aż do linii szczęki, starając się z zadziwiającą  dokładnością zapamiętać  każdy szczegół jej niezwykłej urody, aż po najmniej widoczny pieg na nosie Rudej. Pragnął na zawsze  zachować w pamięci dotyk jej ciepłej, miękkiej skóry na swojej dłoni. Delikatnie obrysował palcem kształt jej malinowych ust, przenosząc swój wzrok w roziskrzone, piękne oczy ich właścicielki, w których doszukiwał się przyzwolenia.
- Nie jestem jeszcze na to gotowa – wyszeptała z wysiłkiem ,kiedy ich usta dzieliły już tylko milimetry. Z trudem panowała nad głosem, czując jego oddech na swoim policzku. Była rozczarowana własną postawą. Zważywszy na to ,że już jakiś czas temu postanowili ,że ich relacje będą czysto przyjacielskie. – Właściwie to było moje postanowienie- myślała, przygryzając dolną wargę. Nie potrafiła już dłużej się okłamywać.
- Wiesz, że potrafię długo czekać – mruknął ledwie słyszalnie, przenosząc swój pocałunek na czoło lekarki. W towarzystwie Wiktorii nie potrafił się miarkować.  Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że pośpiech nie jest wskazany.  Na przeniesienie ich relacji na nowe tory było stanowczo zbyt wcześnie. Falkowicz doskonale rozumiał ,że przyjaźń z Rudą to wszystko na co może liczyć w najbliższym czasie, i tak było to więcej ,niżby sądził od niej otrzymać po tym wszystkim, co ich spotkało. Musiał być ostrożny na każdym kroku, bo jeden fałszywy ruch mógł wszystko przekreślić. Ponadto on jak i Wiki potrzebowali czasu by odnaleźć się w nowej sytuacji. Zmieszana Ruda, spłonęła bordowym rumieńcem, przenosząc automatycznie wzrok na swoje dłonie. Odsunęła się od Andrzeja, ponownie siadając na ciemnej sofie.
- Wydaje mi się – Rudowłosa jak najszybciej chciała powrócić do ich wcześniejszej rozmowy- że może dobrze byłoby gdyby  Alex przyleciał do ciebie, do Polski – zaproponowała spontanicznie ,zakładając rudy kosmyk włosów za ucho. Profesor spojrzał na nią z aprobatą.
- To świetny pomysł – uśmiechnął się w ten charakterystyczny dla siebie sposób – Zważywszy na to, że w przyszłości mały miałby częściej mnie odwiedzać – dodał pewnie, maskując tym cień obaw, który niosła za sobą ta perspektywa. Gdzieś w jego umyśle pojawił się wodospad wątpliwości. Zastanawiał się czy sam podoła opiece nad sześciolatkiem, nawet jeśli miałaby ona potrwać tylko kilka dni. Alex’owi zapewne wystarczyłby jeden dzień by przewrócić  jego poukładany ,warszawski świat do góry nogami. Zresztą nie miałby nic przeciwko temu. Alex prowadził za sobą odrobinę chaosu i nowości, ale również ciepła i humoru. - Mój dom potrzebuje ożywienia i kolorytu  - przemknęło mu przez myśl. Od przeprowadzki Adama samotne mieszkanie w ogromnej, pustej willi wcale nie było miłym doświadczeniem. Falkowicz chciał by Alex wniósł radość i tą swoją dziecięcą szczerość nie tylko do  jego domu, ale także życia.
- Na pewno lepiej się poznacie ,kiedy spędzicie te kilka dni tyko we dwójkę – zauważyła ,wysilając się na uśmiech. Ona również zaczęła mieć wątpliwości. Dobrze znała swojego synka i zdawała sobie sprawę z tego ,jakie rewolucje jest w stanie wywołać w ciągu godziny, nie mówiąc już o całym tygodniu.

- Mam nadzieję ,że podołam temu wyzwaniu – zaśmiał się ,unosząc do góry lewą brew. Uwielbiała  te wesołe iskierki, tańczące w jego oczach przy nawet najsubtelniejszym uśmiechu.
- Ostrzegę małego by na początku trochę cię oszczędził – powiedziała ciepło ,kiedy Falkowicz znalazł się już przy drzwiach. 
- O ile w ogóle  zgodzi się przylecieć – zasępił się Profesor, zakładając swój ciemny płaszcz. Jego zdaniem  to wcale nie było takie oczywiste.  Dla małego chłopca samotny lot do innego kraju oraz tygodniowy pobyt w domu prawie obcego mu człowieka nie wydawał  się być tak radosną perspektywą.
- Zapewne nie będzie mógł się już doczekać – pewność głosu Wiktorii rozwiała w dużym stopniu jego wątpliwości.  Chirurg w równym stopniu pragnął, jak i obawiał się odwiedzin syna, co dodatkowo napawało go dziwną troską. Jednego był pewien , wyprzedzanie faktów nie ułatwi mu tego zadania ,jakim niewątpliwie była opieka nad malcem,a  czekająca  go już wkrótce lekcja rodzicielstwa w trybie przyspieszonym ,nawet z Alex’em w roli wykładowcy ,nie obędzie się bez problemów ,ale także nieznanych mu wcześniej uroków. Zagadką pozostawało dla niego wciąż, którego rodzaju dodatkowych atrakcji , z tych dwóch grup przysporzy mu malec. – Na pewno będzie ich niemało – myślał rozbawiony, wspominając ostatnią rozmowę z pełnym błyskotliwych pomysłów chłopcem.